poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Show must go on


Hej, szalone dzieciaki! Dzisiaj Wujcio Jeż opowie Wam o dwóch smutnych Panach, będących przy okazji zgrabnymi metaforami swoich mediów.

W styczniowym numerze Przekroju ukazał się wywiad z samozwańczym „królem” polskiego Youtube'a – 29-letnim Maciejem Frączykiem, znanym szerzej jako Niekryty Krytyk. W autoryzowanej rozmowie władca poczucia humoru wczesnej gimbazy opowiadał o swojej pracy i życiu, skupionym na wypuszczaniu do sieci kolejnych filmików ku uciesze rosnącej rzeszy subskrybentów. Nie pada nazwisko ani jednego konkurenta Krytyka, zajmującego się pokrewną twórczością – czy to na polskim, czy zagranicznym Youtubie. Oczywiście, Frączyk wymienia w pewnym momencie swoje „inspiracje” i idoli, jednak pomija tych, których show najbardziej otwarcie plagiatuje, na czele z Dougiem Walkerem, alias „Nostalgia Criticem” – zbieżność pseudonimów raczej nieprzypadkowa. Usilnie stara się nie nawiązywać ani do dawnych "władców", ani aktualnych pretendentów do jego internetowego tronu - i zapewne uniemożliwił to także swojej rozmówczyni, domagając się bezwzględnej autoryzacji wywiadu. Podobnie reaguje, kasując komentarze pod swoimi filmikami, gdzie w ogóle wspomniana jest choćby ekipa Channel Awesome czy inni twórcy, od których zapożycza patenty i żarty do "własnego" programu.  A jednak pojawiają się inne osobowości medialne, do których "Niekryty" zostaje porównany. Są to Kuba Wojewódzki i Szymon Majewski. Showmeni telewizyjni. Przedstawiciele zupełnie innego medium. Szczególnie długo dziennikarka ciągnie wątek Majewskiego, który dopiero co został wyrzucony ze swoim podupadającym programem (i szczególnie nieudaną próbą jego reaktywacji) z ramówki TVN-u i zaczął próbować swych sił na gościnnych równinach Youtube'a.  Frączyk wie, że starszy o 17 lat komik nie jest dla niego żadną konkurencją. Obaj znajdują się w zupełnie innych rejonach. Mimo tego samego medium, ba, mimo wspólnej platformy nadawczej! - to nie są inne ligi. To gracze innych dyscyplin.
Majewski, tworząc wtedy swój "SUPERSAM" nie rozumie jeszcze, jak działać w Internecie. Podobnie jak większość pracowników telewizyjnych -zwłaszcza tych na kierowniczych szczeblach -wydaje mu się, że Youtube to po prostu rodzaj telewizji, tylko bardziej amatorski. Robi więc to samo, co robił w studiach TVN-u, tylko bez budżetu, wielkich gwiazd, rzeszy ludzi do pomocy. Uparcie próbuje stworzyć show taki, jak swoje dawne formaty, z tym samym humorem i podobnymi gagami, jakby nie zdawał sobie sprawy ze zmiany medium. Nie wie jeszcze, że tworząc show internetowy nie odlicza się czasu od ramówki do ramówki, nie bada się oglądalności w kilkutygodniowych czy kilkumiesięcznych okresach. Odkrywa, że każdy widz może skomentować, ocenić, udostępnić, wyśmiać, pochwalić, skazać na zapomnienie OD RAZU. Bez ostrzeżenia, bez kwartalnych prognoz, bez bezpiecznego zamknięcia się po drugiej stronie szklanego ekranu. Majewski został wyrzucony z telewizyjnej twierdzy, gdzie nadal bytują tylko wybrani. Znalazł się na terenie dla niego obcym, otwartym dla każdego. I liczył, że na tym gruncie zachowa wszystkie przywileje, jakie wypracował w telewizji. Stąd porażka i spadająca popularność jego "SUPERSAMU". Odarty z pracowników technicznych, współscenarzystów i przyciągających widzów gości "król" okazał się nagi.

Metafora jest jasna: starszy Majewski, rozpaczliwie broniący swojej, jak mu się wydawało, nadrzędnej pozycji reprezentuje Telewizję - usiłuje mierzyć nowe medium własną miarą i stosować w nim sprawdzone techniki, co kończy się porażką.
Młodszy Frączyk to reprezentant Internetu - w swoim programie reaguje natychmiast, schlebia gustom swoich fanów, czerpie z aktualnych virali i memów - stara się też tworzyć swoje. Jego filmy to nie tylko niepowiązane skecze, ale także reakcje na to, co w danej chwili w polskim Internecie (a raczej - w tych jego rejonach, gdzie udzielają się gimnazjaliści) najbardziej gorące.
Taka ładna metafora Wujciowi wyszła. Teraz można podrzemać w trocinach.

PS. A tak już zupełnie na marginesie, a propos poprzednich rozmyślań - nawet Frączyk po napisaniu swojej książki nie opublikował jej jako e-book, tylko na papierze (co zresztą zaowocowało tytułem "Bestsellera Empiku", nim w ogóle pojawiła się na rynku, a więc, he he, czysto wirtualnie. Ha. Dobry żarcik.). Z kolejną, czekającą na premierę, będzie podobnie. Coś musi być na rzeczy, skoro nawet umiłowane dziecię Internetu skłania się ku papierowemu medium...

wtorek, 9 kwietnia 2013

Jeż w obliczu zmian



Dzisiaj, droga dziatwo, wspólnie z Wujem Jeżem zanurzycie się w świecie nadciągającej wielkimi krokami ery wysoko rozwiniętej technologii, a co za tym idzie – ogromnego postępu cywilizacyjnego.

Genezą rozmyślań, jakie zrodziły się w mojej kolczastej główce, jest między innymi osoba Henry'ego Jenkinsa i – jeśli można to tak nazwać – jego trzy postulaty. Otóż to, według pana Jenkinsa żyjemy obecnie w czasach kultury uczestnictwa, gdzie najważniejszy jest aktywny udział w społeczności. Pojawia się termin zbiorowej inteligencji, zgodnie z którym na ogólną wiedzę danej grupy składają się spostrzeżenia jej poszczególnych uczestników. Wszechobecna jest konwergencja, a więc przenikanie się różnych mediów. To właśnie z nią wiąże się pojęcie czarnej skrzynki, zwanej także ideałem konwergencji, w którym zawarte są wszystkie media. Teoria ta spotyka się jednak z krytyką ze strony Henry'ego Jenkinsa. Uważa on bowiem, że idea owej skrzynki jest pomyłką, ponieważ w swej idealnej formie na świecie powinna istnieć tylko jedna taka skrzyneczka podczas gdy jest ich wiele, a co chwila pojawiają się nowe, np. produkowane masowo komputery, tablety i telefony komórkowe nazywane teraz popularnie smartfonami.

Profesor Jenkins nie zgadza się z jeszcze jedną ważną rzeczą, a mianowicie z tezą proponowaną przez Kevina Warwicka - cybernetyka i wykładowcę University of Reading. Profesor ten, zwany „pierwszym cyborgiem” w oparciu o przeprowadzone eksperymenty twierdzi, że ludzie w przyszłości będą w stanie kontaktować się za pomocą myśli poprzez umieszczone w ich mózgach implanty. Te same urządzenia miałyby również umożliwić „instalację” informacji w ludzkim umyśle, co przywodzi na myśl takie filmy jak chociażby „Matrix” czy oparty na opowiadaniu Williama Gibsona „Johnny Mnemonic”. Z mojego jeżowego punktu widzenia śmiem twierdzić, iż należy rozróżnić w tym miejscu dwa rodzaje wspomnianej instalacji danych w mózgu. Informacje takie mogłyby być zapisane na mikrodysku, za pośrednictwem którego człowiek byłby w stanie korzystać z nich ad-hoc. Przykładowo nastolatek mógłby zapisać sobie tabliczkę mnożenia i, niekoniecznie rozumiejąc jej działanie, czy też będąc pozbawionym dobrych umiejętności matematycznych, korzystać z gotowych wyników jak ze ściągi na kartkówce. Przypomina to po trochu e-booka, tyle że z dostępem nie za pośrednictwem komputera, a mózgu – póki się go nie przeczyta nie ma się pełnej wiedzy. Wizji Gibsona bliższe byłoby jednak założenie, że taki użytkownik nie miałby dostępu do zapisanych na dysku danych – byłby raczej kurierem jak Johnny Mnemonic. Drugim rodzajem instalacji nazwałbym obecny w mózgu implant, pozwalający połączyć umysł z komputerem, a następnie wgrać do znajdującej się w nim karty pamięci jakąś wiedzę, a raczej oprogramowanie na zasadzie podobnej jak ta przedstawiona w filmie „Matrix”, zgodnie z którą umysł rzeczywiście przetwarza i analizuje pobierane w ekspresowym tempie informacje – sądzę, że dałoby to możliwość nie tylko posiadania informacji ale i pełnego jej zrozumienia. Oczywiście to tylko założenie mające na celu pokazać, że człowiek przy odpowiednim sposobie „instalacji” danych w umyśle (jeśli byłoby to kiedyś możliwe) byłby w stanie je magazynować, a przede wszystkim wykorzystywać w trakcie swojego życia.

Wizja, jaką wykreowałem w kilku wcześniejszych zdaniach, niesie ze sobą - rzecz jasna – pewne obawy i konsekwencje. Zwłaszcza w połączeniu z możliwością komunikacji bez słów, swobodnej wymiany myśli czy – o zgrozo! - czytania w nich. Hakerstwo ma swój początek w dziedzinie telekomunikacji, nie zdziwiłbym się więc, gdyby kiedyś z komputerów i sprzętów elektronicznych hakerzy przenieśli się na kradzież danych z ludzkich mózgów. Nasuwa mi się tutaj nawet pytanie, czy koncepcji wkradania się do ludzkich snów (kradzież informacji bądź kreacja idei) pochodzącej z filmu „Incepcja” nie powinniśmy już nazwać nowym rodzajem hakerstwa. Sam profesor Warwick przestrzega, że w przyszłości możemy mieć do czynienia z nowym rodzajem człowieka i ogromnymi zmianami społecznymi. Jeszcze straszniej to wygląda, jeśli weźmie się pod uwagę postulaty Jenkinsa i klasyczne cyberpunkowe motywy. Nie trudno jest bowiem wyobrazić sobie świat, w którym ludzie po przekroczeniu odpowiedniego wieku obowiązkowo mają instalowane w mózgu czipy lub implanty, które okażą się niezbędne do nauki i prawidłowego funkcjonowania w społeczeństwie – podobnie jak internet. Może pojawić się nawet nowa wersja Facebooka i sieci globalnej, z którą ludzie komunikować się będą za pośrednictwem komputera, którym oczywiście będzie ich własny mózg. Stale podłączeni do sieci przez wi-fi staną się narażeni na szpiegostwo i inwigilację. Prywatność przestanie mieć znaczenie, a ludzie przyzwyczajeni do nowego trybu życia nie będą świadomi zagrożeń jakie on ze sobą niesie.

Jednakże biorąc pod uwagę wszelakie czynniki, których łaskawie tutaj nie wymienię, pokuszę się o stwierdzenie, że ludziom osiągnięcie tak ogromnego postępu zarówno technologicznego, jak i cywilizacyjnego (jeśli rzeczywiście można nazwać to postępem, zwłaszcza z punktu widzenia człowieczeństwa) zajmie jeszcze długie lata. Podczas gdy my, jeże, już od dawna latamy rakietą na Marsa i na Snickersa.


PS. Jeż się dzisiaj niechybnie rozpisał, więc ten kto miłosiernie dotrwał do końca otrzymuje mentalny, ebonowy naszyjnik, +2 do zajedwabistości.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Pogaduszki Wujcia Jeża


Hej, dzieciaki! Dzisiaj Wujcio Jeż pobiega sobie w kołowrotku i opowie Wam o sprawie, nad którą się ostatnio zastanawiał.

Na Warszawskich Spotkaniach Komiksowych 2007 odbyła się premiera nowego magazynu. Kolektyw na pierwszy rzut oka nie różnił się od innych mniej lub bardziej zinowych produkcji, dostępnych w tamtym czasie na rynku. Prezentował twórczość grupy autorów, w większości amatorską, przede wszystkim krótkie formy humorystyczne. Jedynym, co wyróżniało go spośród dziesiątków innych antologii, efemerycznych pism i magazynów był fakt, że tworzyli go wyłącznie ludzie, do tej pory publikujący swoje komiksy wyłącznie w Internecie. W złotych czasach polskiego webkomiksu autorzy tych najbardziej poczytnych, wspólnie realizujący projekt Bitew Komiksowych i zaludniający czołówkę na www.komiks.toplista.pl postanowili złożyć się na wydrukowanie swojej premierowej twórczości na papierze. W nakładzie 200 egzemplarzy. Mimo tego, że codziennie ich strony odwiedzało co najmniej kilka tysięcy internautów.  Kolektyw, jako kwartalnik, dobił do 10 numeru po kilku latach i zawiesił działalność. Przeszedł w tym czasie ogromne zmiany, dopuścił na swoje łamy debiutantów – także tych, którzy nie tworzyli nigdy webkomiksu. Zaledwie garstka autorów z 2007 roku dzisiaj wciąż posiada regularnie aktualizowane strony ze swoimi komiksami. Większość zadowala się tworzeniem bezpośrednio na papier, licząc się z wciąż mikroskopijnymi nakładami magazynów i o wiele mniejszą ich dostępnością.

Inna historia.
Tomasz Kleszcz, autor serii Kamień przeznaczenia, z założenia tworzy dla masowego odbiorcy. Sensacyjne, pełne zwrotów akcji historie o pięknych kobietach i twardych mężczyznach, zakończone dramatycznym cliffhangerem. Odcinki takich opowieści powinny ukazywać się regularnie. Jednak Kleszcz, chociaż rysuje najszybciej jak potrafi, publikuje kolejne części historii w pojawiających się raz – dwa razy na rok zeszytach. Czarno – białych, by zmniejszyć koszty druku. Mimo tego, że tworzy oryginalnie w kolorze. Do zeszytów dołączane są płyty z kolorowymi wersjami stron. Tomasz mógłby zaoszczędzić sobie trudu, finansowego ryzyka i pracy związanej z przygotowywaniem materiału do druku. A przede wszystkim, mógłby przekazać w ręce czytelnika komiks w jego właściwej formie jako produkt właściwy, a nie dodatek na CD-Romie, prezentując wersję w szpecących szarościach. No i publikować regularnie, np. strona co tydzień. Nie wspominając o znacznie większej liczbie czytelników, jaką dawałby Internet. Zamiast tego Tomasz usilnie od kilku lat ciągnie serię w wydaniach papierowych.

Przykłady można mnożyć. Faktem jednak jest, że twórcy – nie tylko komiksowi, oczywiście – uparcie starają się – nawet, jeśli Internet jest ich naturalnym miejscem publikacji i zapewnia target, ułatwioną dystrybucję i zarobki bez finansowego ryzyka – realizować projekty wciąż za pomocą innych, starszych mediów. Wydawać książki, płyty i magazyny w fizycznej formie, przenosić treści z sieci na „tradycyjne” nośniki. Z czego to wynika? Z nostalgii? Z prestiżu, jaki wciąż posiada książka papierowa, a którego wciąż nie ma e-book? Felieton wydrukowany w gazecie znaczy więcej, niż wpis na blogu. Krążek w sklepie muzycznym więcej, niż duża ilość pobrań utworu. Nawet jeśli zysk jest porównywalny. A my, odbiorcy? Mimo wyższej ceny, i tak wciąż chcemy mieć coś w fizycznej formie. Dlaczego? Może powiecie to Wujciowi Jeżowi? Chodzi o komfort trzymania książki w dłoni? Zapach farby drukarskiej, bijący z gazety? Rosnący stosik kompaktów przy wieży, zamiast marnego, malutkiego pendrive'a?

Oczywiście wiadomo, że świat tak szybko nie przestawi się wyłącznie na nośniki wirtualne (zbyt wiele segmentów gospodarki zostałoby w ten sposób zachwianych), jednak i tak „nowa era informacji” wydaje się jednak bardzo zachowawcza w swoim przywiązaniu do tradycyjnego nośnika.