Jako swoisty koordynator projektu "Medialny Jeż" dziękuję za współpracę oraz za wszelkie pozytywne uwagi dotyczące bloga [bo negatywnych nie doświadczyłam], a także za setki odwiedzin! Tak kończy się przygoda z Jeżem; mam nadzieję, że nasze wypociny nadawały się do rzucania na nie okiem i były go warte :)
Finalny skład: R.K., Ł.W., I.Ś. [dane usunięte :)].
poniedziałek, 24 czerwca 2013
środa, 19 czerwca 2013
Kult własnego ego, czyli jak idiotyczne teorie niszczą Jeżowi dobry humor
Dzisiaj Jeż jest nastroszony, więc
uwaga, będzie dużo fuczenia!
Andrew Keen, jeden z dawnych
orędowników nowych technologii w 2007 wydał książkę pod chwytliwym tytułem
Kult amatora. Jak Internet niszczy kulturę. Przedstawia w niej swój pogląd
na temat tego, jak Web 2.0, tworzona przez dowolnego użytkownika, podkopuje
fundamenty gmachu kultury profesjonalnej, tworzonej przez wieki. W świecie, gdy
każdy może tworzyć, „tradycyjne” media są zagrożone, a z Internetu wylewa się
tsunami bylejakości i prowizorki.
No cóż.
Keen określa Web 2.0 jako utopijny
ruch, zrównując ją z komunizmem według myśli Marksa. A jak przystało na
praworządnego amerykańskiego naukowca, wszystko, co choćby kojarzyć się ma z
ideologią komunistyczną, musi dlań być owocem piekła i dziełem ciemności. W
swoim wywodzie używa Marksa jako efektownego myślowego wytrychu dla odbiorcy ze
Stanów Zjednoczonych, pamiętającego Zimną Wojnę. Nie idzie za tym żadna głębsza
refleksja czy choćby znak, że Keen w ogóle trzymał w ręku Kapitał. Marks
jest przywołany właściwie wyłącznie jako efektowny straszak, zwiastun narodzin
wrogiego systemu, przydający całemu podniesionemu przez badacza problemowi
złowieszczego charakteru. Gdyby pisał książki dla jeży, pewnie straszyłby w
nich ideologią borsuków. Nienawidzimy borsuków.
Autor zatem, jako dobry
kapitalista, ubolewa nad losem umęczonego przez Internet Hollywood czy wydawców
płytowych, których najsilniej uderza spowodowany dostępnością muzyki w
Internecie kryzys. Niemal wstydzę się, że właśnie okradam wydawnictwo, czytając
tę książkę na ekranie nienawistnego komputera, pobrawszy ją wcześniej
absolutnie za darmo z portalu z gryzoniem w nazwie. Jednym z tych, które na
zatracenie niewinnego Wielkiego Kapitału stworzyła Sieć 2.0.
Keen zdaje się absolutnie nie zdawać
sobie sprawy (albo to ignorować) z kryzysów ponowoczesności, jakie miały
miejsce w czasie jego życia. Nie oglądając się choćby na teorię dekonstrukcji
Jacquesa Derridy czy prace Focaulta wciąż głosi prymat OBIEKTYWNEJ PRAWDY,
który przecież nie mógł się zestarzeć (czy, niech Jeżowa łapka broni,
zdezaktualizować) od śmierci Kartezjusza, prawda? PRAWDA? Straszy, iż blogi i
strony amatorów mogą stać się nośnikiem korporacyjnej propagandy i oszustwa.
Nie to, co poważne koncerny medialne. Nawet te finansowane przez korporacje. W
internecie dochodzi także do innych ekscesów, jak na przykład mrożące krew w
żyłach naginanie prawdy o polityce, które przecież nie do pomyślenia byłoby w
tradycyjnej gazecie czy telewizji!
Podobnie rozbrajające jest uparte
opowiadanie badacza o mitycznym ZŁOTYM WIEKU KULTURY, który kiedyś, w odległej,
niedookreślonej przeszłości trwał na Ziemi. Przyjmując postawę zrzędliwego
staruszka, który ze skwaszoną miną konstatuje, że „kiedyś było lepiej”, autor
snuje bajędy o rzekomej erze szczęśliwości, gdy kulturę tworzyli jedynie wielcy
artyści. Co jest oczywiście niezaprzeczalną prawdą, podobnie jak to, że wieża
Eiffla jest z piernika, a w Moulin Rouge na odchodne robią ci śniadanie na
koszt firmy.
Keen ubolewa, że człowiekiem roku
2006 Time ogłosił przeciętnych internautów. „Kto był człowiekiem roku 2006 magazynu
"Time"? czy był to George W. Bush, Steve Jobs lub Bill Gates i Warren
Buffet, którzy razem przeznaczyli siedemdziesiąt miliardów dolarów swoich
fortun na poprawienie życia na ziemi?” (str. 46). Zwłaszcza obecność Busha jako światła
współczesnego świata, poprawiającego byt ludzkości brzmi znakomicie. Niemal
czuć na twarzy łopot gwiaździstej flagi!
Podsumowując: Keen nie ma pojęcia, o czym pisze.
Zaśmieca papier swoimi bzdurnymi komunałami, pustą retoryką i czczym
bajdurzeniem. Podpisując się jako „intelektualista”, w rzeczywistości sam staje
się tym koszmarem, przed którym tak bardzo chce „uratować” ludzkość – to
naginający rzeczywistość do własnych celów manipulant, nie mający ze
„specjalistą” nic wspólnego. Jego rozwlekłe dywagacje nie mają żadnej wartości
naukowej, a w skróconej formie nie nadawały by się nawet na artykuł prasowy,
choćby do jego umiłowanego New York Timesa. Keen uzurpuje sobie prawo do
wydawania sądów i wskazywania abstrakcyjnych rozwiązań zupełnie ignorując
metody, jakie Internet sam przez lata wypracował do oddzielania ziaren od plew
– owszem, wciąż niedoskonałe, ale zmierzające do autentycznej demokratyzacji.
Natomiast szanowny autor chętnie widziałby się w kategorii „myśliciela” z wieku
XVIII, który użycza ciemnemu, niewykształconemu motłochowi drobnego promyczka
swej mądrości. Ramię w ramię z Wielkim Kapitałem, oczywiście. Niech żyje
Amerykański Styl Życia – tylko dla zwycięzców, rzecz jasna. Niestety, nagle nienawistny
motłoch znalazł się niebezpiecznie blisko. Co gorsza, nie szanuje nawet tego,że
na okładce napisali o autorze, że jest „intelektualistą”! Motłoch myśli!
Motłoch mówi! O zgrozo, Motłoch potrafi sam wybierać, co uważa za dobre!
„(...)skąd mamy wiedzieć, w co i komu wierzyć?” - pyta dramatycznie Keen na
stronie 40. Odpowiedź na to pytanie jest trudna, ale co do jednego mam pewność
– na pewno nie jemu.
Być może w jego paranoicznej obawie rzeczywiście
można odnaleźć realny problem, jednak skutecznie odrzuca mnie od jego tez to,
jak łatwo usuwa z dyskursu niemal 150 lat rozwoju myśli humanistycznej, jak
kłamie i nagina (rzekomo zawsze obiektywne) fakty dla obrony swych wydumanych
teorii, wreszcie – jak bardzo obawia się tego, co sam stworzył. Niczym Frankestein
próbuje porwać się z dwoma rewolwerami na swoje Monstrum. Jest jednak za późno.
Ono urosło, przekształciło się. I dawno zostawiło swego małego, mizernego
twórcę w tyle.
poniedziałek, 17 czerwca 2013
Filmoznawcy opanowali świat!
...a przynajmniej Wydział Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego.
11/06/2013. Godzina 15:45 – rozpoczęcie akcji o kryptonimie „ŚLIWKA”.
Godzina 16:00 - Grupa studentów rozkłada koce w hallu budynku Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Następnie podłącza projektor. Brać studencka jest zdezorientowana. Nikt nie wie, co się dzieje. Anarchia.
To był dopiero początek.
Godzina 16:05 – Michał (student II roku psychologii) wychodzi zmęczony z wykładu. Zajęcia traktowały o złym wpływie sesji na życie i zdrowie studentów. Jest zamyślony. Kroczy w kierunku sklepiku po bułkę z szynką i serem. Nagle, ku jego zdziwieniu, na ścianie pojawia się obraz. Wszystko zaczyna się ruszać. Słychać głosy. Ktoś próbuje stworzyć hamburgera. Robi to w dość specyficzny, żeby nie rzec barbarzyński sposób. "Czy to moja podświadomość podsuwa mi takie obrazy?" – pomyślał Michał. Rozgląda się nerwowo. Jego wzrok przykuła grupa młodych ludzi siedzących na kocach. Raczyli się smakołykami, śmiali się, a niektórzy tańczyli. "Uff - to nie ja zwariowałem" – ucieszył się Michał, po czym dziarskim krokiem poszedł w stronę sklepiku.
Godzina 16:10 – po kilku filmikach typu "zrób to sam", naszedł czas na muzyczne propozycje. Jeden ze studentów zaproponował przeróbki znanych filmów w wykonaniu naśladowców aktorów. Zabawy i śmiechu nie było końca! (Nawet markotny Łukaszek - który został zmuszony do wstania przed 14 - się śmiał.)
Godzina 16:30 – grupa ludzi przyłączających się rośnie. Na stałe „ podpięło się” kilka osób. Reszta gapiów przechodziła i patrzyła się. Jedni nie dowierzali, inni się śmiali, a kolejni dokonywali ekwilibrystycznych manewrów w celu uniknięcia „gniewu filmoznawcy”. A Filmoznawcy namawiali wszystkich do dołączenia do zabawy. Jednak widoczne są żniwa stresu towarzyszącego nadchodzącej sesji. Tylko filmoznawcy się nie stresują. Oni podchodzą do studiów poważnie i przygotowywali się cały rok. Teraz mają spokój i podchodzą do egzaminów „na luziku”.
Godzina 16:50 - pierwszy ochotnik (nieco przymuszony), który chce zaprezentować filmik. Była to produkcja o tajemniczej nazwie „Vomiting Watermelon”. Niestety, chłopiec był dość nieśmiały i uciekł. A szkoda. Filmik, który zaprezentował, niósł ze sobą duże spektrum metafor. Symbolizm, który został ukazany w 7. sekundzie doskonale odzwierciedla sytuację studentów w chwilach kryzysu egzystencjalnego. Doskonała propozycja na przedsesyjny stres.
Godzina 17:05 – Zostaje zaprezentowana historia jeżyka. Jest to tak wzruszająca historia, że nie jestem w stanie o niej pisać, bo płaczę.
Godzina 17:15 – Ostatnia, a zarazem najlepsza propozycja przedstawiająca biografię pewnej artystki, w wykonaniu kabaretu Limo. Tego nie da się opisać słowami – trzeba to zobaczyć.
Koniec akcji „ŚLIWKA”.
PS: Notka powstała "na gorąco", opóźnienie w publikacji to tylko wina mojej dziurawej pamięci - dop. I.Ś. ;)
11/06/2013. Godzina 15:45 – rozpoczęcie akcji o kryptonimie „ŚLIWKA”.
Godzina 16:00 - Grupa studentów rozkłada koce w hallu budynku Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Następnie podłącza projektor. Brać studencka jest zdezorientowana. Nikt nie wie, co się dzieje. Anarchia.
To był dopiero początek.
Godzina 16:05 – Michał (student II roku psychologii) wychodzi zmęczony z wykładu. Zajęcia traktowały o złym wpływie sesji na życie i zdrowie studentów. Jest zamyślony. Kroczy w kierunku sklepiku po bułkę z szynką i serem. Nagle, ku jego zdziwieniu, na ścianie pojawia się obraz. Wszystko zaczyna się ruszać. Słychać głosy. Ktoś próbuje stworzyć hamburgera. Robi to w dość specyficzny, żeby nie rzec barbarzyński sposób. "Czy to moja podświadomość podsuwa mi takie obrazy?" – pomyślał Michał. Rozgląda się nerwowo. Jego wzrok przykuła grupa młodych ludzi siedzących na kocach. Raczyli się smakołykami, śmiali się, a niektórzy tańczyli. "Uff - to nie ja zwariowałem" – ucieszył się Michał, po czym dziarskim krokiem poszedł w stronę sklepiku.
Godzina 16:10 – po kilku filmikach typu "zrób to sam", naszedł czas na muzyczne propozycje. Jeden ze studentów zaproponował przeróbki znanych filmów w wykonaniu naśladowców aktorów. Zabawy i śmiechu nie było końca! (Nawet markotny Łukaszek - który został zmuszony do wstania przed 14 - się śmiał.)
Godzina 16:30 – grupa ludzi przyłączających się rośnie. Na stałe „ podpięło się” kilka osób. Reszta gapiów przechodziła i patrzyła się. Jedni nie dowierzali, inni się śmiali, a kolejni dokonywali ekwilibrystycznych manewrów w celu uniknięcia „gniewu filmoznawcy”. A Filmoznawcy namawiali wszystkich do dołączenia do zabawy. Jednak widoczne są żniwa stresu towarzyszącego nadchodzącej sesji. Tylko filmoznawcy się nie stresują. Oni podchodzą do studiów poważnie i przygotowywali się cały rok. Teraz mają spokój i podchodzą do egzaminów „na luziku”.
Godzina 16:50 - pierwszy ochotnik (nieco przymuszony), który chce zaprezentować filmik. Była to produkcja o tajemniczej nazwie „Vomiting Watermelon”. Niestety, chłopiec był dość nieśmiały i uciekł. A szkoda. Filmik, który zaprezentował, niósł ze sobą duże spektrum metafor. Symbolizm, który został ukazany w 7. sekundzie doskonale odzwierciedla sytuację studentów w chwilach kryzysu egzystencjalnego. Doskonała propozycja na przedsesyjny stres.
Godzina 17:05 – Zostaje zaprezentowana historia jeżyka. Jest to tak wzruszająca historia, że nie jestem w stanie o niej pisać, bo płaczę.
Godzina 17:15 – Ostatnia, a zarazem najlepsza propozycja przedstawiająca biografię pewnej artystki, w wykonaniu kabaretu Limo. Tego nie da się opisać słowami – trzeba to zobaczyć.
Koniec akcji „ŚLIWKA”.
PS: Notka powstała "na gorąco", opóźnienie w publikacji to tylko wina mojej dziurawej pamięci - dop. I.Ś. ;)
poniedziałek, 3 czerwca 2013
Check-in, czyli jak zostałam burmistrzem
W zeszły wtorek Jeż przywołał mnie do siebie i zrobił bardzo groźną minę.
- Iga, na blogu nie ma recenzji. Zarejestrujesz się więc na pewnej stronie, ściągniesz na komórkę stosowną aplikację i podporządkujesz całe swoje życie meldowaniu się w miejscach, które odwiedzisz. A potem napiszesz notkę... - chyba zauważył moją niepewną minę. - Wiesz, jak stoisz z nieobecnościami!
Nie miałam wyboru. Zapytałam tylko, jak nazywa się ta mroczna strona.
Foursquare.
To słowo miało mnie prześladować przez kolejny tydzień.
Sympatycznie wyglądająca strona w odcieniach błękitu powitała mnie opcją powiązania swojego konta z facebookiem. Niech będzie. Po założeniu konta i ustawieniu stosownego avatara rozpoczęłam eksplorowanie pobliskich miejsc. Zachwycona "placem zabaw przy Zachodniej", który okazał się nie być moim mieszkaniem, ściągnęłam aplikację na telefon i - ku wątpliwej uciesze znajomych - rozpoczęłam swoją małą przygodę z meldowaniem się.
Na tym to właściwie polega. Chodzimy, jeździmy, jemy, siedzimy, kupujemy, nudzimy się na zajęciach - a przy okazji meldujemy się w stosownych miejscach. Na wytrwałych czekają odznaki (np. za dużą ilość check-inów w kilka godzin czy odwiedzenie konkretnej ilości miejsc), a nawet opcja zostania "burmistrzem" danego miejsca. Są też bardziej przyziemne korzyści - w Krakowie znajdziemy już pewną ilość miejsc, w których check-in może stać się przepustką do zniżek na nocleg czy sushi, a nawet dostania czegoś za darmo (piwo, kawa, manicure - dla każdego coś miłego, a już na pewno dla próżnych studentek!).
W środę zaliczyłam check-in na wydziale, w instytucie, przy automacie z Tigerem (którego istnienie jako punktu do meldowania się do tej pory uważam za przezabawne), przy Orlenie, na przystanku Norymberska, na słynnym placu zabaw (nie mogłam się oprzeć...) i w Kauflandzie. Ponadto podczas wieczornych zajęć uznałam za stosowne dodanie Instytutu Psychologii Stosowanej do wesołej mapy miejsc - w końcu IPS nie może być pod każdym względem gorszy od ISzA! ;) I tak to się zaczęło. Piątkowa wyprawa do kina zamieniła się w meldowanie się w każdym odwiedzonym sklepie, odhaczanie zjedzonych frytek w Burger Kingu, a nawet kompulsywne odświeżanie strony z pobliskimi miejscami, by przypadkiem nie umknął mi żaden przystanek tramwajowy. Całe szczęście, że mój Kot jest cierpliwym mężczyzną. Na jego miejscu siłą odkleiłabym telefon z dłoni tej oszalałej kobiety zachowującej się jak azjatycka turystka albo amerykański nastolatek - czytaj: mnie.
Dodawanie miejsc i eksplorowanie to niewątpliwe zalety foursquare. Dodać możemy właściwie wszystko - nie ruszając się z miejsca - od wydziałowego bufetu, stoiska z obwarzankami i automatu z Tigerem, przez konkretne podjednostki uniwersyteckie, aż po bardziej hermetyczne miejscówki (tu prym wiedzie tajemnicze miejsce spotkań studentów EPI - tak tajemnicze, iż foursquare poinformował mnie o jego istnieniu tylko jeden raz). Opcji zaznaczenia na mapie toalet, w których również moglibyśmy się radośnie meldować, nie znalazłam. Póki co.
Podczas podróżowania po mieście aplikacja niejednokrotnie znalazła miejsca, o których wcześniej nie słyszałam - sprawdza się zatem jako swoisty przewodnik, nawet po pozornie znanej nam okolicy. Dodawanie opinii o konkretnych miejscach to miły dodatek; zawsze dobrze jest wiedzieć, gdzie podają "sernik, który jest mega". Niestety, samo wyszukiwanie miejsc niekiedy szwankuje i zmusza do rozwijania długiej listy pobliskich punktów meldowania się, na co nie zawsze mamy przecież czas i chęć, jeśli traktujemy foursquare jako urozmaicenie, którego użycie zajmie nam kilkanaście sekund. Zasięg wyszukiwanych miejsc również pozostaje dla mnie zagadką - po wizycie w galerii handlowej oddalonej od mojego mieszkania o kilka kilometrów foursquare nadal proponował mi ją jako pobliskie miejsce meldunku, choć ekran kinowy z Cinema City dawno zamieniłam na monitor swojego komputera. A przy komputerach będąc: istnieje możliwość nabijania check-inów bez użycia aplikacji na komórki, kiedy siedzimy wygodnie w fotelu i wspominamy niesamowitą wizytę w Kefirku czy na przystanku tramwajowym Szwedzka. Wtedy nie zostaniemy jednak burmistrzem żadnego z miejsc. Tworzy to też ładną okazję do oszukiwania (nie żeby było ono specjalnie trudne i bez tego).
Największą wadą foursquare, jaką dostrzegam, jest jednak przyczynienie się do zmniejszenia poczucia prywatności. Oczywiście nie mogę narzekać na to, że bezrefleksyjnie połączyłam konta na fs i fb. Konkurowanie ze znajomymi w nabitych check-inach, odznaczanie przystanków podczas nudnych podróży tramwajem czy nabywanie wiedzy o serniku, który jest mega, to miła sprawa. Przy okazji korzystania z aplikacji dowiadujemy się jednak o rzeczach, które niekoniecznie są nam do czegokolwiek potrzebne, dzielimy się także informacjami o sobie. Przykładem niech będzie Pewien Pan - znam jego imię, pierwszą literę nazwiska, wiem, jak mniej-więcej wygląda, w jakich sklepach bywa, a także wnioskuję, że ma dziecko, gdyż często melduje się w przedszkolu i na placu zabaw. Brzmi jak niebezpieczny przestępca? A może zwykły tatuś, którego nudzą huśtawki i przedszkola?
Ważniejsze dla mnie pytanie to: po co mi taka wiedza o tym człowieku?
Być może życie internetowego ekshibicjonisty to znak czasów, mam jednak wrażenie, iż nasze społeczeństwo wciąż potrafi wytrzymać pięć minut bez tweeta, check-inów i telefonu zaciśniętego w dłoni. A przynajmniej mam taką nadzieję. Moja recepta na foursquare - wszystko w umiarze. Zawsze miło jest zgarnąć czterdziestoprocentową zniżkę na sushi, jednak nie za cenę przesadnego wkręcenia się w odświeżanie listy pobliskich miejsc i utraty prywatności.
Pytanie tylko, czy nie jest to recepta mądrej studentki po szkodzie. Może dowiem się, gdy dobiję do 300 punktów za meldunki w tym tygodniu...
PS: W ostatni dzień mojego eksperymentu zostałam burmistrzem automatu z Tigerem. Ocieram łzę i mogę umierać.
- Iga, na blogu nie ma recenzji. Zarejestrujesz się więc na pewnej stronie, ściągniesz na komórkę stosowną aplikację i podporządkujesz całe swoje życie meldowaniu się w miejscach, które odwiedzisz. A potem napiszesz notkę... - chyba zauważył moją niepewną minę. - Wiesz, jak stoisz z nieobecnościami!
Nie miałam wyboru. Zapytałam tylko, jak nazywa się ta mroczna strona.
Foursquare.
To słowo miało mnie prześladować przez kolejny tydzień.
Sympatycznie wyglądająca strona w odcieniach błękitu powitała mnie opcją powiązania swojego konta z facebookiem. Niech będzie. Po założeniu konta i ustawieniu stosownego avatara rozpoczęłam eksplorowanie pobliskich miejsc. Zachwycona "placem zabaw przy Zachodniej", który okazał się nie być moim mieszkaniem, ściągnęłam aplikację na telefon i - ku wątpliwej uciesze znajomych - rozpoczęłam swoją małą przygodę z meldowaniem się.
Na tym to właściwie polega. Chodzimy, jeździmy, jemy, siedzimy, kupujemy, nudzimy się na zajęciach - a przy okazji meldujemy się w stosownych miejscach. Na wytrwałych czekają odznaki (np. za dużą ilość check-inów w kilka godzin czy odwiedzenie konkretnej ilości miejsc), a nawet opcja zostania "burmistrzem" danego miejsca. Są też bardziej przyziemne korzyści - w Krakowie znajdziemy już pewną ilość miejsc, w których check-in może stać się przepustką do zniżek na nocleg czy sushi, a nawet dostania czegoś za darmo (piwo, kawa, manicure - dla każdego coś miłego, a już na pewno dla próżnych studentek!).
W środę zaliczyłam check-in na wydziale, w instytucie, przy automacie z Tigerem (którego istnienie jako punktu do meldowania się do tej pory uważam za przezabawne), przy Orlenie, na przystanku Norymberska, na słynnym placu zabaw (nie mogłam się oprzeć...) i w Kauflandzie. Ponadto podczas wieczornych zajęć uznałam za stosowne dodanie Instytutu Psychologii Stosowanej do wesołej mapy miejsc - w końcu IPS nie może być pod każdym względem gorszy od ISzA! ;) I tak to się zaczęło. Piątkowa wyprawa do kina zamieniła się w meldowanie się w każdym odwiedzonym sklepie, odhaczanie zjedzonych frytek w Burger Kingu, a nawet kompulsywne odświeżanie strony z pobliskimi miejscami, by przypadkiem nie umknął mi żaden przystanek tramwajowy. Całe szczęście, że mój Kot jest cierpliwym mężczyzną. Na jego miejscu siłą odkleiłabym telefon z dłoni tej oszalałej kobiety zachowującej się jak azjatycka turystka albo amerykański nastolatek - czytaj: mnie.
Teraz już wiem, gdzie chodzicie po zakupach! |
Podczas podróżowania po mieście aplikacja niejednokrotnie znalazła miejsca, o których wcześniej nie słyszałam - sprawdza się zatem jako swoisty przewodnik, nawet po pozornie znanej nam okolicy. Dodawanie opinii o konkretnych miejscach to miły dodatek; zawsze dobrze jest wiedzieć, gdzie podają "sernik, który jest mega". Niestety, samo wyszukiwanie miejsc niekiedy szwankuje i zmusza do rozwijania długiej listy pobliskich punktów meldowania się, na co nie zawsze mamy przecież czas i chęć, jeśli traktujemy foursquare jako urozmaicenie, którego użycie zajmie nam kilkanaście sekund. Zasięg wyszukiwanych miejsc również pozostaje dla mnie zagadką - po wizycie w galerii handlowej oddalonej od mojego mieszkania o kilka kilometrów foursquare nadal proponował mi ją jako pobliskie miejsce meldunku, choć ekran kinowy z Cinema City dawno zamieniłam na monitor swojego komputera. A przy komputerach będąc: istnieje możliwość nabijania check-inów bez użycia aplikacji na komórki, kiedy siedzimy wygodnie w fotelu i wspominamy niesamowitą wizytę w Kefirku czy na przystanku tramwajowym Szwedzka. Wtedy nie zostaniemy jednak burmistrzem żadnego z miejsc. Tworzy to też ładną okazję do oszukiwania (nie żeby było ono specjalnie trudne i bez tego).
Największą wadą foursquare, jaką dostrzegam, jest jednak przyczynienie się do zmniejszenia poczucia prywatności. Oczywiście nie mogę narzekać na to, że bezrefleksyjnie połączyłam konta na fs i fb. Konkurowanie ze znajomymi w nabitych check-inach, odznaczanie przystanków podczas nudnych podróży tramwajem czy nabywanie wiedzy o serniku, który jest mega, to miła sprawa. Przy okazji korzystania z aplikacji dowiadujemy się jednak o rzeczach, które niekoniecznie są nam do czegokolwiek potrzebne, dzielimy się także informacjami o sobie. Przykładem niech będzie Pewien Pan - znam jego imię, pierwszą literę nazwiska, wiem, jak mniej-więcej wygląda, w jakich sklepach bywa, a także wnioskuję, że ma dziecko, gdyż często melduje się w przedszkolu i na placu zabaw. Brzmi jak niebezpieczny przestępca? A może zwykły tatuś, którego nudzą huśtawki i przedszkola?
Ważniejsze dla mnie pytanie to: po co mi taka wiedza o tym człowieku?
Być może życie internetowego ekshibicjonisty to znak czasów, mam jednak wrażenie, iż nasze społeczeństwo wciąż potrafi wytrzymać pięć minut bez tweeta, check-inów i telefonu zaciśniętego w dłoni. A przynajmniej mam taką nadzieję. Moja recepta na foursquare - wszystko w umiarze. Zawsze miło jest zgarnąć czterdziestoprocentową zniżkę na sushi, jednak nie za cenę przesadnego wkręcenia się w odświeżanie listy pobliskich miejsc i utraty prywatności.
Pytanie tylko, czy nie jest to recepta mądrej studentki po szkodzie. Może dowiem się, gdy dobiję do 300 punktów za meldunki w tym tygodniu...
PS: W ostatni dzień mojego eksperymentu zostałam burmistrzem automatu z Tigerem. Ocieram łzę i mogę umierać.
wtorek, 28 maja 2013
The winner takes it all
16
października 1923r. w Burbanku, bracia Walt i Roy Disney zakładają małe studio
animacyjne pod nazwą „Disney Brothers Cartoon Studio”. W 2008 roku przychody
firmy uplasowały ją na pierwszym miejscu wśród wszystkich korporacji „mediowych”
świata, wyprzedzając dotychczasowego lidera, TimeWarner Company. Firma jest
znana z produktów filmowych, Walt Disney Motion Pictures Group to dziś jedna z
największych i najbardziej znanych wytwórni w Hollywood. Disney jest również
właścicielem i operatorem sieci transmisji telewizyjnej ABC, sieci telewizji
kablowych, takich jak Disney Channel, ESPN i ABC Family, publikacji,
merchandisingu, teatru i podziałów, jest właścicielem i ma licencje do 14
parków rozrywki na całym świecie. 30 października 2012 roku korporacja zakupiła
wytwórnię Lucasfilm. Walt Disney Company jest również właścicielem największej
na świecie firmy komiksowej – Marvel Entertainment.
Tak w
skrócie wygląda historia najbogatszej korporacji medialnej świata. Jest to
dziecko kapitalizmu w pełnym tego słowa znaczeniu. Jej zarządzanie jest nienagannie prowadzone.
Niemal od początku istnienia firmy widoczne było ciągłe maksymalizacja zysków,
rozszerzanie targetu, minimalizowanie ryzyka upadku poprzez monopolizację
produktu. W drodze na szczyt Disney najpierw dopadał, a później połykał
poszczególne firmy. Jak pantera. Albo wilk. Albo inny bohater filmów spod
disneyowskiej bandery. Takiej pirackiej (bo Piraci z Karaibów też należą do
Disneya, przypomina Łukaszek).
Jak już wspomniałem, filmy czy animacje to tylko wierzchołek góry
lodowej zwanej także piramidą finansową obrazującą przychody firmy. W niższych
warstwach znajdują się wspomniane już parki rozrywki, zabawki, elementy
wyposażenia domu, gry komputerowe, planszowe, karciane. Podobno planowane jest kupno
patentu na grę w chowanego. Teraz już nikt i nic się nie ukryje przed bacznym
okiem Myszki Mickey.
Studio jest
nie tylko kojarzone z niesamowitymi wynikami finansowymi, ale także z wysoka
jakością produktów. Sam Walt Disney zdobył rekordową liczbę 59 nominacji do
Oscara. Zdobył również rekordową liczbę 22 statuetek. Po jego śmierci (15
grudnia 1966r.) studio kontynuowało rozpoczętą przez niego misję.
Kryptonim
tej akcji to „Entertainment”.
wtorek, 14 maja 2013
Sprawa złamanej brzozy – z cyklu „wchodzę na pogrzeb, a tam cyrk”
Żyjemy w Polsce.
Praktycznie każdy chyba słyszał o Sprawie Smoleńskiej. Przynajmniej raz. W tym
tygodniu. Z racji, że Jeż mi doniósł, iż jest to blog medioznawczy, spróbuję
spojrzeć na sprawę właśnie z tegoż punktu widzenia.
First thing's
first. Aj... :( to polski blog! Ach, ta globalizacja.
Od początku. Był 10 kwietnia 2010 roku. Godz. 8:41:06 czasu środkowoeuropejskiego (CEST) (10:41:06 czasu
moskiewskiego). Samolot rządowy rozbija się w Smoleńsku. W katastrofie zginęło 96 osób, w tym prezydent RP, Lech Kaczyński. Kraj pogrążony w żałobie. Wszyscy się
jednoczą. Do czasu pogrzebu panuje atmosfera wzajemnej empatii. Później Polska
zaczyna wracać do życia. Politycy wracają do formy, a powstałe wakaty na
wysokich stanowiskach kuszą niemal każdego. Wtedy zaczyna się kolejna
tragedia.
Polacy wykorzystują to, co zdarzyło się w Smoleńsku, do prywatnych
celów. Oskarżają się wzajemnie o to, kto jest winny katastrofy. Poprzez media
zaczyna się gra i manipulacje. W jednej telewizji mówi się o zamachu, pokazuje
się dowody i żąda sprawiedliwości. W innych telewizjach ukazywane są fakty,
które potwierdzają, że był to nieszczęśliwy wypadek. Ludzie
zaczynają być podzieleni. Manipulacja pogłębia się. Tragedia, która na
początku połączyła naród, teraz dokonała zastraszającego podziału.
Antagonizmy, które istniały przed wypadkiem, urosły do niebagatelnych
rozmiarów.
Nie było tygodnia, żeby kolejne media nie przedstawiały nowych
informacji na temat tego co spowodowało upadek. Brzoza, bomba, mgła, pocisk
(Tusk, Kaczyński, Kanapki, Dżin, Awokado było nieświeże). Jednym z
pierwszych i chyba najsłynniejszym materiałem, który wzburzył niepokój
społeczny, był film na YouTube ze słynnym tekstem „słychać strzały”. Połowa
narodu te strzały słyszy (ja też czasem słyszę strzały, ale nie chwale się
tym, bo nie mógłbym wtedy dzielić się z Wami, moi mili, moimi inteligentnymi
przemyśleniami). Różne materiały, wiadomości i fakty pokazywane są w coraz
większych ilościach i o coraz większych różnicach merytorycznych. Jednym
słowem ktoś kłamie (a ja mówię jak jest!).
Szczytem tego podziału była
premiera dwóch filmów dokumentalnych. Pierwszy pokazywał tragedię jako splot
i serię niefortunnych zdarzeń. Drugi
niemal ze 100% pewnością „mówił”, że był to zamach.
Ciekawym zjawiskiem było
to, jak przebiegało śledztwo. Niemal wszystko było publikowane w mediach. Od
czarnych skrzynek, przez rozpis rozmów, po kompletne raporty. Do sieci
trafiły nawet makabryczne zdjęcia ofiar. Z katastrofy lotniczej zrobiła się
tragedia i upadek człowieka.
Jaki kraj, takie reminiscencje narodowej tragedii. Stany mają WTC i wojny, my mamy Smoleńsk i cyrk z klaunami w roli polityków. A pamięć ofiar i zmarłych cierpi.
PS: Do ekipy medialnegojeża dołączają Łukasz (jedyny w swoim rodzaju autor powyższego tekstu) i Paweł. Witamy ciepło i kolczaście! [dop. I.Ś.]
niedziela, 5 maja 2013
Jestę cyborgię!, czyli co by tu sobie wszczepić?
Ludzie to śmieszne stworzenia. Od najdawniejszych czasów
ozdabiali swoje ciała, przekłuwając, nadpalając i tnąc je na wszelkie możliwe
sposoby. Od kilku lat obserwuję swoisty powrót do korzeni – ciężko przejść się
korytarzem jakiegokolwiek wydziału Najlepszego Uniwersytetu na Świecie, by nie
napotkać na swojej drodze przekłutego nosa czy chociaż słodkiego tatuażyku na
nadgarstku. W większości przypadków chodzi tylko o estetykę, niektórzy jednak
idą o krok dalej...
Implanty nie są może najpopularniejszym rodzajem modyfikacji
ciała i kojarzą się głównie z silikonowym biustem, który mimo wszystko wiąże
się z – wątpliwą niekiedy – estetyką. Są jednak i takie, które pełnić mogą inną
funkcję, poszerzając niejako możliwości posiadacza. Chcesz zostać
superbohaterem? Zastanów się nad implantem magnetycznym:
Implant magnetyczny by Embe [Rock'n'Ink, Kraków]. |
Niepozorny na pierwszy rzut oka magnesik umiejscowiony pod skórą umożliwia nie tylko przyciąganie lekkich przedmiotów (jak spinacze do papieru czy szpilki). Superbohaterowie-romantycy mogą do implantu przekonać swoje drugie superpołówki. I tak oto, na przykład podczas trzymania się za ręce, odczuwamy dosłowne przyciąganie!
Źródło: news.bme.com |
Śmiałkowie, którzy pragną zostać superbohaterami w sypialni, decydują się na jeszcze bardziej wymyślne rozwiązania, przykładowo genital beading – zainteresowanych, tolerancyjnych, ciekawskich i mało wrażliwych odsyłam do mojego kuzyna, Wujka Google. Wszczepianie małych implantów w miejsca intymne poszerza „możliwości” posiadacza i rzekomo gwarantuje niepowtarzalne wrażenia... cóż, co kto lubi. Jeże nie lubią.
Kilka lat temu pojawiła się także chęć na nadanie kolczykom praktycznego charakteru; pomińmy tu rzekomą praktyczność kolczyka w języku czy miejscu intymnym. Tak powstał projekt Pierced Glasses (http://piercedglasses.com/). Nigdy więcej zsuwających się z nosa okularów! Wystarczy tylko przekłucie typu bridge:
Źródło: piercedglasses.com |
Możliwości są w zasadzie nieograniczone. Za odpowiednią opłatą, twój dentysta na pewno chętnie zmieni cię w wampira – tymczasowo lub na stałe. Poza wszczepianiem implantów, chętni do przeobrażenia się w istoty „nie z tego świata” decydują się czasem na rozcięcie czy zszycie danej części ciała. Pragniesz zostać elfem? Nic prostszego! Rośnie ilość miejsc, w których wykonuje się ear pointing. Zawsze chciałeś mieć język jak jaszczurka? Rozdwojenie (splitting) to coś dla ciebie – efektowne, i na dodatek można robić językowe sztuczki, nie tylko o charakterze erotycznym! Marzysz o tworze ośmiornicopodobnym w spodniach? I dla ciebie znajdzie się coś ciekawego...
Oczywiście każda modyfikacja niesie ze sobą ryzyko powikłań, jak migracje implantów czy kolczyków, wystąpienie przerośniętej blizny (keloid) czy
zakażenia. Zastanówcie się zatem dwa razy, czy warto zostać superbohaterem!
poniedziałek, 22 kwietnia 2013
Show must go on
Hej, szalone dzieciaki! Dzisiaj Wujcio Jeż opowie Wam o
dwóch smutnych Panach, będących przy okazji zgrabnymi metaforami swoich mediów.
W styczniowym numerze Przekroju ukazał się wywiad z
samozwańczym „królem” polskiego Youtube'a – 29-letnim Maciejem Frączykiem,
znanym szerzej jako Niekryty Krytyk. W autoryzowanej rozmowie władca poczucia
humoru wczesnej gimbazy opowiadał o swojej pracy i życiu, skupionym na
wypuszczaniu do sieci kolejnych filmików ku uciesze rosnącej rzeszy
subskrybentów. Nie pada nazwisko ani jednego konkurenta Krytyka, zajmującego
się pokrewną twórczością – czy to na polskim, czy zagranicznym Youtubie.
Oczywiście, Frączyk wymienia w pewnym momencie swoje „inspiracje” i idoli,
jednak pomija tych, których show najbardziej otwarcie plagiatuje, na czele z
Dougiem Walkerem, alias „Nostalgia Criticem” – zbieżność pseudonimów raczej
nieprzypadkowa. Usilnie stara się nie nawiązywać ani do dawnych "władców",
ani aktualnych pretendentów do jego internetowego tronu - i zapewne
uniemożliwił to także swojej rozmówczyni, domagając się bezwzględnej
autoryzacji wywiadu. Podobnie reaguje, kasując komentarze pod swoimi filmikami,
gdzie w ogóle wspomniana jest choćby ekipa Channel Awesome czy inni twórcy, od
których zapożycza patenty i żarty do "własnego" programu. A jednak pojawiają się inne osobowości
medialne, do których "Niekryty" zostaje porównany. Są to Kuba
Wojewódzki i Szymon Majewski. Showmeni telewizyjni. Przedstawiciele zupełnie
innego medium. Szczególnie długo dziennikarka ciągnie wątek Majewskiego, który
dopiero co został wyrzucony ze swoim podupadającym programem (i szczególnie
nieudaną próbą jego reaktywacji) z ramówki TVN-u i zaczął próbować swych sił na
gościnnych równinach Youtube'a. Frączyk
wie, że starszy o 17 lat komik nie jest dla niego żadną konkurencją. Obaj
znajdują się w zupełnie innych rejonach. Mimo tego samego medium, ba, mimo
wspólnej platformy nadawczej! - to nie są inne ligi. To gracze innych
dyscyplin.
Majewski, tworząc wtedy swój "SUPERSAM" nie rozumie jeszcze,
jak działać w Internecie. Podobnie jak większość pracowników telewizyjnych
-zwłaszcza tych na kierowniczych szczeblach -wydaje mu się, że Youtube to po
prostu rodzaj telewizji, tylko bardziej amatorski. Robi więc to samo, co robił
w studiach TVN-u, tylko bez budżetu, wielkich gwiazd, rzeszy ludzi do pomocy.
Uparcie próbuje stworzyć show taki, jak swoje dawne formaty, z tym samym
humorem i podobnymi gagami, jakby nie zdawał sobie sprawy ze zmiany medium. Nie
wie jeszcze, że tworząc show internetowy nie odlicza się czasu od ramówki do
ramówki, nie bada się oglądalności w kilkutygodniowych czy kilkumiesięcznych
okresach. Odkrywa, że każdy widz może skomentować, ocenić, udostępnić, wyśmiać,
pochwalić, skazać na zapomnienie OD RAZU. Bez ostrzeżenia, bez kwartalnych
prognoz, bez bezpiecznego zamknięcia się po drugiej stronie szklanego ekranu.
Majewski został wyrzucony z telewizyjnej twierdzy, gdzie nadal bytują tylko
wybrani. Znalazł się na terenie dla niego obcym, otwartym dla każdego. I
liczył, że na tym gruncie zachowa wszystkie przywileje, jakie wypracował w
telewizji. Stąd porażka i spadająca popularność jego "SUPERSAMU".
Odarty z pracowników technicznych, współscenarzystów i przyciągających widzów
gości "król" okazał się nagi.
Metafora
jest jasna: starszy Majewski, rozpaczliwie broniący swojej, jak mu się
wydawało, nadrzędnej pozycji reprezentuje Telewizję - usiłuje mierzyć nowe
medium własną miarą i stosować w nim sprawdzone techniki, co kończy się
porażką.
Młodszy
Frączyk to reprezentant Internetu - w swoim programie reaguje natychmiast,
schlebia gustom swoich fanów, czerpie z aktualnych virali i memów - stara się
też tworzyć swoje. Jego filmy to nie tylko niepowiązane skecze, ale także
reakcje na to, co w danej chwili w polskim Internecie (a raczej - w tych jego
rejonach, gdzie udzielają się gimnazjaliści) najbardziej gorące.
Taka ładna
metafora Wujciowi wyszła. Teraz można podrzemać w trocinach.
PS. A tak
już zupełnie na marginesie, a propos poprzednich rozmyślań - nawet Frączyk po
napisaniu swojej książki nie opublikował jej jako e-book, tylko na papierze (co
zresztą zaowocowało tytułem "Bestsellera Empiku", nim w ogóle
pojawiła się na rynku, a więc, he he, czysto wirtualnie. Ha. Dobry żarcik.). Z
kolejną, czekającą na premierę, będzie podobnie. Coś musi być na rzeczy, skoro
nawet umiłowane dziecię Internetu skłania się ku papierowemu medium...
środa, 10 kwietnia 2013
wtorek, 9 kwietnia 2013
Jeż w obliczu zmian
Dzisiaj, droga dziatwo, wspólnie z Wujem Jeżem zanurzycie
się w świecie nadciągającej wielkimi krokami ery wysoko rozwiniętej
technologii, a co za tym idzie – ogromnego postępu cywilizacyjnego.
Genezą rozmyślań, jakie zrodziły się w mojej kolczastej
główce, jest między innymi osoba Henry'ego Jenkinsa i – jeśli można to tak
nazwać – jego trzy postulaty. Otóż to, według pana Jenkinsa żyjemy obecnie w
czasach kultury uczestnictwa, gdzie najważniejszy jest aktywny udział w
społeczności. Pojawia się termin zbiorowej inteligencji, zgodnie z którym na
ogólną wiedzę danej grupy składają się spostrzeżenia jej poszczególnych
uczestników. Wszechobecna jest konwergencja, a więc przenikanie się różnych
mediów. To właśnie z nią wiąże się pojęcie czarnej skrzynki, zwanej także
ideałem konwergencji, w którym zawarte są wszystkie media.
Teoria ta spotyka się jednak z krytyką ze strony Henry'ego Jenkinsa.
Uważa on bowiem, że idea owej skrzynki jest pomyłką, ponieważ w swej
idealnej formie na świecie powinna istnieć tylko jedna taka skrzyneczka podczas
gdy jest ich wiele, a co chwila pojawiają się nowe, np. produkowane masowo
komputery, tablety i telefony komórkowe nazywane teraz popularnie smartfonami.
Profesor Jenkins nie zgadza się z jeszcze jedną ważną
rzeczą, a mianowicie z tezą proponowaną przez Kevina Warwicka -
cybernetyka i wykładowcę University of Reading. Profesor ten, zwany „pierwszym
cyborgiem” w oparciu o przeprowadzone eksperymenty twierdzi, że ludzie w
przyszłości będą w stanie kontaktować się za pomocą myśli poprzez umieszczone w
ich mózgach implanty. Te same urządzenia miałyby również umożliwić
„instalację” informacji w ludzkim umyśle, co przywodzi na myśl takie filmy
jak chociażby „Matrix” czy oparty na opowiadaniu Williama Gibsona „Johnny
Mnemonic”. Z mojego jeżowego punktu widzenia śmiem twierdzić, iż należy
rozróżnić w tym miejscu dwa rodzaje wspomnianej instalacji danych w mózgu.
Informacje takie mogłyby być zapisane na mikrodysku, za pośrednictwem którego
człowiek byłby w stanie korzystać z nich ad-hoc. Przykładowo nastolatek mógłby
zapisać sobie tabliczkę mnożenia i, niekoniecznie rozumiejąc jej działanie, czy
też będąc pozbawionym dobrych umiejętności matematycznych, korzystać z gotowych
wyników jak ze ściągi na kartkówce. Przypomina to po trochu e-booka, tyle że z
dostępem nie za pośrednictwem komputera, a mózgu – póki się go nie przeczyta
nie ma się pełnej wiedzy. Wizji Gibsona bliższe byłoby jednak założenie, że
taki użytkownik nie miałby dostępu do zapisanych na dysku danych – byłby raczej
kurierem jak Johnny Mnemonic. Drugim rodzajem instalacji nazwałbym obecny
w mózgu implant, pozwalający połączyć umysł z komputerem, a następnie wgrać do
znajdującej się w nim karty pamięci jakąś wiedzę, a raczej oprogramowanie na
zasadzie podobnej jak ta przedstawiona w filmie „Matrix”, zgodnie z którą umysł
rzeczywiście przetwarza i analizuje pobierane w ekspresowym tempie informacje –
sądzę, że dałoby to możliwość nie tylko posiadania informacji ale i pełnego jej
zrozumienia. Oczywiście to tylko założenie mające na celu pokazać, że człowiek
przy odpowiednim sposobie „instalacji” danych w umyśle (jeśli byłoby to kiedyś
możliwe) byłby w stanie je magazynować, a przede wszystkim wykorzystywać
w trakcie swojego życia.
Wizja, jaką wykreowałem w kilku wcześniejszych zdaniach, niesie ze sobą - rzecz jasna – pewne obawy i konsekwencje. Zwłaszcza
w połączeniu z możliwością komunikacji bez słów, swobodnej wymiany myśli
czy – o zgrozo! - czytania w nich. Hakerstwo ma swój początek w dziedzinie
telekomunikacji, nie zdziwiłbym się więc, gdyby kiedyś z komputerów i sprzętów
elektronicznych hakerzy przenieśli się na kradzież danych z ludzkich mózgów.
Nasuwa mi się tutaj nawet pytanie, czy koncepcji wkradania się do ludzkich snów
(kradzież informacji bądź kreacja idei) pochodzącej z filmu „Incepcja” nie
powinniśmy już nazwać nowym rodzajem hakerstwa. Sam profesor Warwick
przestrzega, że w przyszłości możemy mieć do czynienia z nowym rodzajem
człowieka i ogromnymi zmianami społecznymi. Jeszcze straszniej to wygląda, jeśli weźmie się pod uwagę postulaty Jenkinsa i klasyczne cyberpunkowe motywy.
Nie trudno jest bowiem wyobrazić sobie świat, w którym ludzie po
przekroczeniu odpowiedniego wieku obowiązkowo mają instalowane w mózgu czipy
lub implanty, które okażą się niezbędne do nauki i prawidłowego
funkcjonowania w społeczeństwie – podobnie jak internet. Może pojawić się
nawet nowa wersja Facebooka i sieci globalnej, z którą ludzie komunikować się
będą za pośrednictwem komputera, którym oczywiście będzie ich własny mózg.
Stale podłączeni do sieci przez wi-fi staną się narażeni na szpiegostwo
i inwigilację. Prywatność przestanie mieć znaczenie, a ludzie
przyzwyczajeni do nowego trybu życia nie będą świadomi zagrożeń jakie on ze sobą
niesie.
Jednakże biorąc pod uwagę wszelakie czynniki, których
łaskawie tutaj nie wymienię, pokuszę się o stwierdzenie, że ludziom osiągnięcie
tak ogromnego postępu zarówno technologicznego, jak i cywilizacyjnego (jeśli
rzeczywiście można nazwać to postępem, zwłaszcza z punktu widzenia
człowieczeństwa) zajmie jeszcze długie lata. Podczas gdy my, jeże, już od dawna
latamy rakietą na Marsa i na Snickersa.
PS. Jeż się dzisiaj niechybnie rozpisał, więc ten kto
miłosiernie dotrwał do końca otrzymuje mentalny, ebonowy naszyjnik, +2 do
zajedwabistości.
niedziela, 7 kwietnia 2013
Pogaduszki Wujcia Jeża
Hej, dzieciaki! Dzisiaj Wujcio Jeż pobiega sobie w
kołowrotku i opowie Wam o sprawie, nad którą się ostatnio zastanawiał.
Na Warszawskich Spotkaniach Komiksowych 2007 odbyła się
premiera nowego magazynu. Kolektyw na pierwszy rzut oka nie różnił się
od innych mniej lub bardziej zinowych produkcji, dostępnych w tamtym czasie na
rynku. Prezentował twórczość grupy autorów, w większości amatorską, przede
wszystkim krótkie formy humorystyczne. Jedynym, co wyróżniało go spośród
dziesiątków innych antologii, efemerycznych pism i magazynów był fakt, że
tworzyli go wyłącznie ludzie, do tej pory publikujący swoje komiksy wyłącznie w
Internecie. W złotych czasach polskiego webkomiksu autorzy tych najbardziej poczytnych, wspólnie realizujący projekt
Bitew Komiksowych i zaludniający czołówkę na www.komiks.toplista.pl postanowili
złożyć się na wydrukowanie swojej premierowej twórczości na papierze. W
nakładzie 200 egzemplarzy. Mimo tego, że codziennie ich strony odwiedzało co
najmniej kilka tysięcy internautów. Kolektyw,
jako kwartalnik, dobił do 10 numeru po kilku latach i zawiesił działalność.
Przeszedł w tym czasie ogromne zmiany, dopuścił na swoje łamy debiutantów –
także tych, którzy nie tworzyli nigdy webkomiksu. Zaledwie garstka autorów z
2007 roku dzisiaj wciąż posiada regularnie aktualizowane strony ze swoimi
komiksami. Większość zadowala się tworzeniem bezpośrednio na papier, licząc się
z wciąż mikroskopijnymi nakładami magazynów i o wiele mniejszą ich
dostępnością.
Inna historia.
Tomasz Kleszcz, autor serii Kamień przeznaczenia, z
założenia tworzy dla masowego odbiorcy. Sensacyjne, pełne zwrotów akcji
historie o pięknych kobietach i twardych mężczyznach, zakończone dramatycznym
cliffhangerem. Odcinki takich opowieści powinny ukazywać się regularnie. Jednak
Kleszcz, chociaż rysuje najszybciej jak potrafi, publikuje kolejne części
historii w pojawiających się raz – dwa razy na rok zeszytach. Czarno – białych,
by zmniejszyć koszty druku. Mimo tego, że tworzy oryginalnie w kolorze. Do
zeszytów dołączane są płyty z kolorowymi wersjami stron. Tomasz mógłby
zaoszczędzić sobie trudu, finansowego ryzyka i pracy związanej z
przygotowywaniem materiału do druku. A przede wszystkim, mógłby przekazać w ręce
czytelnika komiks w jego właściwej formie jako produkt właściwy, a nie dodatek
na CD-Romie, prezentując wersję w szpecących szarościach. No i publikować
regularnie, np. strona co tydzień. Nie wspominając o znacznie większej liczbie
czytelników, jaką dawałby Internet. Zamiast tego Tomasz usilnie od kilku lat
ciągnie serię w wydaniach papierowych.
Przykłady można mnożyć. Faktem jednak jest, że twórcy – nie
tylko komiksowi, oczywiście – uparcie starają się – nawet, jeśli Internet jest
ich naturalnym miejscem publikacji i zapewnia target, ułatwioną dystrybucję i
zarobki bez finansowego ryzyka – realizować projekty wciąż za pomocą innych,
starszych mediów. Wydawać książki, płyty i magazyny w fizycznej formie,
przenosić treści z sieci na „tradycyjne” nośniki. Z czego to wynika? Z
nostalgii? Z prestiżu, jaki wciąż posiada książka papierowa, a którego wciąż
nie ma e-book? Felieton wydrukowany w gazecie znaczy więcej, niż wpis na blogu.
Krążek w sklepie muzycznym więcej, niż duża ilość pobrań utworu. Nawet jeśli zysk
jest porównywalny. A my, odbiorcy? Mimo wyższej ceny, i tak wciąż chcemy mieć
coś w fizycznej formie. Dlaczego? Może powiecie to Wujciowi Jeżowi? Chodzi o
komfort trzymania książki w dłoni? Zapach farby drukarskiej, bijący z gazety?
Rosnący stosik kompaktów przy wieży, zamiast marnego, malutkiego pendrive'a?
Oczywiście wiadomo, że świat tak szybko nie przestawi się
wyłącznie na nośniki wirtualne (zbyt wiele segmentów gospodarki zostałoby w ten
sposób zachwianych), jednak i tak „nowa era informacji” wydaje się jednak
bardzo zachowawcza w swoim przywiązaniu do tradycyjnego nośnika.
środa, 27 marca 2013
Jesh i Lev
Pan dzisiaj znowu zaglądał, co
kartkuję przy śniadaniu.
- Czytasz coś o zwierzętach?
- To jest Lev, a nie
"lew" - odfuknąłem. - Manovich w dodatku.
- O - odparł z właściwą sobie
bystrością. - A o czym?
- O nowych mediach - wymamrotałem
i zagrzebałem się w trociny. Liczyłem, że i tym razem magiczne zaklęcie
zniechęci go do dalszej rozmowy.
Nie zniechęciło.
- A jakie to są "nowe"
media?
Nie było rady.
- Nowe media to te, które cechuje
modularność, automatyzacja, wariacyjność i transkodowanie.
Tę minę chciałbym pewnego dnia
oprawić w ramki i powiesić na ścianie klatki. Ta sama za każdym razem, gdy
schodzimy na te tematy .
- No dobrze, po kolei:
Modularność. To jak w Internecie: mamy zbiór różnych stron, składających się z
różnych elementów – tekstu, obrazków, animacji. Z kolei każdy z tych elementów
można podzielić na, jak mówi Manovich, „atomy Nowych Mediów”, czyli piksele.
Pamiętasz komiksy sprzed 2000, drukowane na tym koszmarnym papierze? Dokładnie
widać było każdą kropeczkę koloru. Jak na obrazach Lichtensteina. Gdybyś zabrał
jedną, dwie albo trzy, powstaje biała plama na papierze. Aby zmienić jakiś
kolor, jedyną możliwością byłoby ponowne wydrukowanie całego komiksu w nowych
barwach, a wcześniej, przed latami 80., autor musiałby przerysować całą stronę
jeszcze raz i od nowa pokolorować przed oddaniem do drukarni, bo wydawcy się
nie spodobał kolor oczu jednej postaci. Teraz nie ma z tym żadnego problemu –
mimo tego, że każdy element jest na już istniejącej stronie internetowej, można
go dowolnie zmienić, jeszcze raz obrobić, usunąć, dodać coś nowego i to w
każdej chwili – modularność polega na tym, że jeden obiekt nie wpływa na
właściwości ani innego elementu, ani całego ich układu. Dlatego możesz teraz
wrzucić kolejne moje zdjęcie na bloga bez konieczności zakładania nowego. Może
to z monoklem, świetnie wyszedłem.
Zaczekałem, aż przyswoi te dane.
- Kultura staje się komputerowa.
- Ładnie powiedziane. Możesz dosypać mi karmy w
nagrodę.
A zdjęcia z monoklem oczywiście nie
wrzucił.
poniedziałek, 25 marca 2013
Hot Hot Hot!!!
Samiczka odwróciła się od miseczki z wodą, spoglądając
zalotnie w moją stronę. Zawiązałem szlafrok.
- Medialny?
- Hmm? – zwróciłem się do niej niechętnie, uświadamiając
sobie, że nie pamiętam jej imienia.
- A jakbyś miał powiedzieć mi jednym zdaniem, jaka jestem,
to co byś powiedział?
- Że jesteś gorąca jak media – odparłem automatycznie. Ileż
razy odpowiadałem na podobne pytania?
Strzeżcie się takiego wyrazu kobiecego pyszczka. |
- Jak... media? – zatrzepotała rzęsami, zaciekawiona
porównaniem.
- Jak media.
- Opowiedz mi o mediach.
Zakląłem pod nosem.
- Kojarzysz nazwisko McLuhan? – zapytałem, nie żywiąc
większych nadziei na twierdzącą odpowiedź.
- To jakiś kolega McQueena? Tego od butów z teledysku do Bad Romance?
- Może i kolega, ale od mediów.
- Aha.
- Widzisz, Marshall McLuhan to mój idol. Totalny wizjoner. Modyfikator medioznawczego światopoglądu, metafizyk mediów. Arcykapłan...
– przerwałem, widząc jej zdezorientowaną minę. – Łebski gość! – spróbowałem rozpaczliwie. Pokiwała głową ze
zrozumieniem. – Tak. A więc McLuhan twierdził na przykład, że wszystkie media są
przedłużeniem zmysłów człowieka.
- Człowieka! – zakrzyknęła Samiczka.
- I jeża, rzecz jasna. Chociaż McLuhan nie był jeżem, a
jedynie bardzo mądrym człowiekiem. Media zmieniają nas i nasze środowisko,
stworzyły nowy świat, który szybko nauczyliśmy się traktować jako normalny. Ale
my dostrzegamy ten świat dopiero wtedy, gdy uświadomimy sobie, jak wyglądał
wcześniej. To dlatego, że nasze zmysły zostały drastycznie poszerzone, na
przykład zmysł dotyku przez telewizję, co ciekawe, i...
- Jak w Jestem Bogiem, tym filmie z kolesiem z Kac Vegas? –
aż przebierała łapkami.
- Nie do końca... Bardziej chodziło mi o to, że tak jak
wynalezienie koła stało się przedłużeniem ludzkiej stopy, czego wynikiem były
zmiany społeczne, psychologiczne i nawet, a może zwłaszcza, fizjologiczne, związane z układem nerwowym, podobnie powszechne korzystanie z radia, telewizora czy komputera rozszerzyło
praktycznie wszystkie nasze zmysły, choć paradoksalnie zdetronizowało wzrok jako główny z nich. To zmieniło cały świat, wyrwało nas z
galaktyki Gutenberga i przeniosło w całkiem nowe rejony poznania... – poczułem się
skonfundowany, widząc przekrzywioną głowę Samiczki. Zerknąłem do miseczki z
kocią karmą. – A może opowiem ci o czymś prostym, łatwiejszym do przełknięcia? Na
przykład o tym, że McLuhan głosił wyższość medium jako przekazu nad samą jego treścią
pojmowaną także jako przekaz. Ciekawe, prawda? Według niego samo medium jest już informacją, a treścią
każdego środka przekazu jest inny środek przekazu. Na przykład kiedy czytasz
Jeża Codziennego, to pismo jest treścią druku, a treścią pisma jest mowa. Potem
jest niewerbalny proces myślowy, jaki powstaje w twojej ślicznej głowie.
- Ojej.
- Tak, ojej – westchnąłem. – Przykładem czystej informacji
jest światło, podobnie prąd sam w sobie także jest medium. Dasz wiarę?
- I do tego media mogą być gorące i zimne? – zapytała nagle
z niedowierzaniem.
- Tak. Zimne media, jak na przykład telewizja, wymagają od
odbiorcy pewnego uzupełnienia informacji we własnym zakresie, dopowiadania
sobie czegoś. Zatem odbiorca musi aktywnie uczestniczyć w percypowaniu takiego
medium.
- A te... no wiesz... gorące media?
- To moje ulubione – uśmiechnąłem się pod wąsem. – Wysoce wyraziste,
nasycające nas dużą ilością danych i nacechowane... niskim uczestnictwem odbiorcy.
Chyba jednak zasłużyłem na tego liścia w pyszczek.
Chyba jednak zasłużyłem na tego liścia w pyszczek.
poniedziałek, 11 marca 2013
Pierwszy i ostatni taki post.
W imieniu swoim i Medialnego Jeża witamy na naszym blogu.
Post, który czytacie, jest jedyny w swoim rodzaju - redagowały go bowiem nie tylko ludzkie rączki, ale i głowa. Kolejne notki będą tylko i wyłącznie przelaniem myśli Medialnego Jeża na wirtualny papier; my bowiem pełnić będziemy jedynie rolę skrybów. Powód jest prosty: łapki Jeża są za krótkie, by sprawnie posługiwać się klawiaturą... a my wcale nie znamy się na mediach. Tym niemniej życzymy miłej lektury!
Pozdrawiamy,
Iga, Karol i Rafał
Post, który czytacie, jest jedyny w swoim rodzaju - redagowały go bowiem nie tylko ludzkie rączki, ale i głowa. Kolejne notki będą tylko i wyłącznie przelaniem myśli Medialnego Jeża na wirtualny papier; my bowiem pełnić będziemy jedynie rolę skrybów. Powód jest prosty: łapki Jeża są za krótkie, by sprawnie posługiwać się klawiaturą... a my wcale nie znamy się na mediach. Tym niemniej życzymy miłej lektury!
Pozdrawiamy,
Iga, Karol i Rafał
Subskrybuj:
Posty (Atom)