poniedziałek, 24 czerwca 2013

The end :)

Jako swoisty koordynator projektu "Medialny Jeż" dziękuję za współpracę oraz za wszelkie pozytywne uwagi dotyczące bloga [bo negatywnych nie doświadczyłam], a także za setki odwiedzin! Tak kończy się przygoda z Jeżem; mam nadzieję, że nasze wypociny nadawały się do rzucania na nie okiem i były go warte :)

Finalny skład: R.K., Ł.W., I.Ś. [dane usunięte :)].

środa, 19 czerwca 2013

Kult własnego ego, czyli jak idiotyczne teorie niszczą Jeżowi dobry humor

Dzisiaj Jeż jest nastroszony, więc uwaga, będzie dużo fuczenia!

Andrew Keen, jeden z dawnych orędowników nowych technologii w 2007 wydał książkę pod chwytliwym tytułem Kult amatora. Jak Internet niszczy kulturę. Przedstawia w niej swój pogląd na temat tego, jak Web 2.0, tworzona przez dowolnego użytkownika, podkopuje fundamenty gmachu kultury profesjonalnej, tworzonej przez wieki. W świecie, gdy każdy może tworzyć, „tradycyjne” media są zagrożone, a z Internetu wylewa się tsunami bylejakości i prowizorki.

No cóż.

Keen określa Web 2.0 jako utopijny ruch, zrównując ją z komunizmem według myśli Marksa. A jak przystało na praworządnego amerykańskiego naukowca, wszystko, co choćby kojarzyć się ma z ideologią komunistyczną, musi dlań być owocem piekła i dziełem ciemności. W swoim wywodzie używa Marksa jako efektownego myślowego wytrychu dla odbiorcy ze Stanów Zjednoczonych, pamiętającego Zimną Wojnę. Nie idzie za tym żadna głębsza refleksja czy choćby znak, że Keen w ogóle trzymał w ręku Kapitał. Marks jest przywołany właściwie wyłącznie jako efektowny straszak, zwiastun narodzin wrogiego systemu, przydający całemu podniesionemu przez badacza problemowi złowieszczego charakteru. Gdyby pisał książki dla jeży, pewnie straszyłby w nich ideologią borsuków. Nienawidzimy borsuków.

Autor zatem, jako dobry kapitalista, ubolewa nad losem umęczonego przez Internet Hollywood czy wydawców płytowych, których najsilniej uderza spowodowany dostępnością muzyki w Internecie kryzys. Niemal wstydzę się, że właśnie okradam wydawnictwo, czytając tę książkę na ekranie nienawistnego komputera, pobrawszy ją wcześniej absolutnie za darmo z portalu z gryzoniem w nazwie. Jednym z tych, które na zatracenie niewinnego Wielkiego Kapitału stworzyła Sieć 2.0.

Keen zdaje się absolutnie nie zdawać sobie sprawy (albo to ignorować) z kryzysów ponowoczesności, jakie miały miejsce w czasie jego życia. Nie oglądając się choćby na teorię dekonstrukcji Jacquesa Derridy czy prace Focaulta wciąż głosi prymat OBIEKTYWNEJ PRAWDY, który przecież nie mógł się zestarzeć (czy, niech Jeżowa łapka broni, zdezaktualizować) od śmierci Kartezjusza, prawda? PRAWDA? Straszy, iż blogi i strony amatorów mogą stać się nośnikiem korporacyjnej propagandy i oszustwa. Nie to, co poważne koncerny medialne. Nawet te finansowane przez korporacje. W internecie dochodzi także do innych ekscesów, jak na przykład mrożące krew w żyłach naginanie prawdy o polityce, które przecież nie do pomyślenia byłoby w tradycyjnej gazecie czy telewizji!

Podobnie rozbrajające jest uparte opowiadanie badacza o mitycznym ZŁOTYM WIEKU KULTURY, który kiedyś, w odległej, niedookreślonej przeszłości trwał na Ziemi. Przyjmując postawę zrzędliwego staruszka, który ze skwaszoną miną konstatuje, że „kiedyś było lepiej”, autor snuje bajędy o rzekomej erze szczęśliwości, gdy kulturę tworzyli jedynie wielcy artyści. Co jest oczywiście niezaprzeczalną prawdą, podobnie jak to, że wieża Eiffla jest z piernika, a w Moulin Rouge na odchodne robią ci śniadanie na koszt firmy.

Keen ubolewa, że człowiekiem roku 2006 Time ogłosił przeciętnych internautów. „Kto był człowiekiem roku 2006 magazynu "Time"? czy był to George W. Bush, Steve Jobs lub Bill Gates i Warren Buffet, którzy razem przeznaczyli siedemdziesiąt miliardów dolarów swoich fortun na poprawienie życia na ziemi?” (str. 46).  Zwłaszcza obecność Busha jako światła współczesnego świata, poprawiającego byt ludzkości brzmi znakomicie. Niemal czuć na twarzy łopot gwiaździstej flagi!

Podsumowując: Keen nie ma pojęcia, o czym pisze. Zaśmieca papier swoimi bzdurnymi komunałami, pustą retoryką i czczym bajdurzeniem. Podpisując się jako „intelektualista”, w rzeczywistości sam staje się tym koszmarem, przed którym tak bardzo chce „uratować” ludzkość – to naginający rzeczywistość do własnych celów manipulant, nie mający ze „specjalistą” nic wspólnego. Jego rozwlekłe dywagacje nie mają żadnej wartości naukowej, a w skróconej formie nie nadawały by się nawet na artykuł prasowy, choćby do jego umiłowanego New York Timesa. Keen uzurpuje sobie prawo do wydawania sądów i wskazywania abstrakcyjnych rozwiązań zupełnie ignorując metody, jakie Internet sam przez lata wypracował do oddzielania ziaren od plew – owszem, wciąż niedoskonałe, ale zmierzające do autentycznej demokratyzacji. Natomiast szanowny autor chętnie widziałby się w kategorii „myśliciela” z wieku XVIII, który użycza ciemnemu, niewykształconemu motłochowi drobnego promyczka swej mądrości. Ramię w ramię z Wielkim Kapitałem, oczywiście. Niech żyje Amerykański Styl Życia – tylko dla zwycięzców, rzecz jasna. Niestety, nagle nienawistny motłoch znalazł się niebezpiecznie blisko. Co gorsza, nie szanuje nawet tego,że na okładce napisali o autorze, że jest „intelektualistą”! Motłoch myśli! Motłoch mówi! O zgrozo, Motłoch potrafi sam wybierać, co uważa za dobre!

„(...)skąd mamy wiedzieć, w co i komu wierzyć?” - pyta dramatycznie Keen na stronie 40. Odpowiedź na to pytanie jest trudna, ale co do jednego mam pewność – na pewno nie jemu.

Być może w jego paranoicznej obawie rzeczywiście można odnaleźć realny problem, jednak skutecznie odrzuca mnie od jego tez to, jak łatwo usuwa z dyskursu niemal 150 lat rozwoju myśli humanistycznej, jak kłamie i nagina (rzekomo zawsze obiektywne) fakty dla obrony swych wydumanych teorii, wreszcie – jak bardzo obawia się tego, co sam stworzył. Niczym Frankestein próbuje porwać się z dwoma rewolwerami na swoje Monstrum. Jest jednak za późno. Ono urosło, przekształciło się. I dawno zostawiło swego małego, mizernego twórcę w tyle. 

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Filmoznawcy opanowali świat!

...a przynajmniej Wydział Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego.

11/06/2013. Godzina 15:45 – rozpoczęcie akcji o kryptonimie „ŚLIWKA”.

Godzina 16:00 - Grupa studentów rozkłada koce w hallu budynku Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Następnie podłącza projektor. Brać studencka jest zdezorientowana. Nikt nie wie, co się dzieje. Anarchia.
To był dopiero początek.

Godzina 16:05 – Michał (student II roku psychologii) wychodzi zmęczony z wykładu. Zajęcia traktowały o złym wpływie sesji na życie i zdrowie studentów. Jest zamyślony. Kroczy w kierunku sklepiku po bułkę z szynką i serem. Nagle, ku jego zdziwieniu, na ścianie pojawia się obraz. Wszystko zaczyna się ruszać. Słychać głosy. Ktoś próbuje stworzyć hamburgera. Robi to w dość specyficzny, żeby nie rzec barbarzyński sposób. "Czy to moja podświadomość podsuwa mi takie obrazy?" – pomyślał Michał. Rozgląda się nerwowo. Jego wzrok przykuła grupa młodych ludzi siedzących na kocach. Raczyli się smakołykami, śmiali się, a niektórzy tańczyli. "Uff - to nie ja zwariowałem" – ucieszył się Michał, po czym dziarskim krokiem poszedł w stronę sklepiku.

Godzina 16:10 – po kilku filmikach typu "zrób to sam", naszedł czas na muzyczne propozycje. Jeden ze studentów zaproponował  przeróbki znanych filmów w wykonaniu naśladowców aktorów. Zabawy i śmiechu nie było końca! (Nawet markotny Łukaszek - który został zmuszony do wstania przed 14 - się śmiał.)

Godzina 16:30 – grupa ludzi przyłączających się rośnie. Na stałe „ podpięło się” kilka osób. Reszta gapiów przechodziła i patrzyła się. Jedni nie dowierzali, inni się śmiali, a kolejni dokonywali ekwilibrystycznych manewrów w celu uniknięcia „gniewu filmoznawcy”. A Filmoznawcy namawiali wszystkich do dołączenia do zabawy. Jednak widoczne są żniwa stresu towarzyszącego nadchodzącej sesji. Tylko filmoznawcy się nie stresują. Oni podchodzą do studiów poważnie i przygotowywali się cały rok. Teraz mają spokój i podchodzą do egzaminów „na luziku”.

Godzina 16:50 - pierwszy ochotnik (nieco przymuszony), który chce zaprezentować filmik. Była to produkcja o tajemniczej nazwie „Vomiting Watermelon”. Niestety, chłopiec był dość nieśmiały i uciekł. A szkoda. Filmik, który zaprezentował, niósł ze sobą duże spektrum metafor. Symbolizm, który został ukazany w 7. sekundzie doskonale odzwierciedla sytuację studentów w chwilach kryzysu egzystencjalnego. Doskonała propozycja na przedsesyjny stres.

Godzina 17:05 – Zostaje zaprezentowana historia jeżyka. Jest to tak wzruszająca historia, że nie jestem w stanie o niej pisać, bo płaczę.

Godzina 17:15 – Ostatnia, a zarazem najlepsza propozycja przedstawiająca biografię pewnej artystki, w wykonaniu kabaretu Limo. Tego nie da się opisać słowami – trzeba to zobaczyć. 

Koniec akcji „ŚLIWKA”. 



PS: Notka powstała "na gorąco", opóźnienie w publikacji to tylko wina mojej dziurawej pamięci - dop. I.Ś. ;)

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Check-in, czyli jak zostałam burmistrzem

W zeszły wtorek Jeż przywołał mnie do siebie i zrobił bardzo groźną minę.
- Iga, na blogu nie ma recenzji. Zarejestrujesz się więc na pewnej stronie, ściągniesz na komórkę stosowną aplikację i podporządkujesz całe swoje życie meldowaniu się w miejscach, które odwiedzisz. A potem napiszesz notkę... - chyba zauważył moją niepewną minę. - Wiesz, jak stoisz z nieobecnościami!
Nie miałam wyboru. Zapytałam tylko, jak nazywa się ta mroczna strona.
Foursquare.
To słowo miało mnie prześladować przez kolejny tydzień.

Sympatycznie wyglądająca strona w odcieniach błękitu powitała mnie opcją powiązania swojego konta z facebookiem. Niech będzie. Po założeniu konta i ustawieniu stosownego avatara rozpoczęłam eksplorowanie pobliskich miejsc. Zachwycona "placem zabaw przy Zachodniej", który okazał się nie być moim mieszkaniem, ściągnęłam aplikację na telefon i - ku wątpliwej uciesze znajomych - rozpoczęłam swoją małą przygodę z meldowaniem się.
Na tym to właściwie polega. Chodzimy, jeździmy, jemy, siedzimy, kupujemy, nudzimy się na zajęciach - a przy okazji meldujemy się w stosownych miejscach. Na wytrwałych czekają odznaki (np. za dużą ilość check-inów w kilka godzin czy odwiedzenie konkretnej ilości miejsc), a nawet opcja zostania "burmistrzem" danego miejsca. Są też bardziej przyziemne korzyści - w Krakowie znajdziemy już pewną ilość miejsc, w których check-in może stać się przepustką do zniżek na nocleg czy sushi, a nawet dostania czegoś za darmo (piwo, kawa, manicure - dla każdego coś miłego, a już na pewno dla próżnych studentek!).
W środę zaliczyłam check-in na wydziale, w instytucie, przy automacie z Tigerem (którego istnienie jako punktu do meldowania się do tej pory uważam za przezabawne), przy Orlenie, na przystanku Norymberska, na słynnym placu zabaw (nie mogłam się oprzeć...) i w Kauflandzie. Ponadto podczas wieczornych zajęć uznałam za stosowne dodanie Instytutu Psychologii Stosowanej do wesołej mapy miejsc - w końcu IPS nie może być pod każdym względem gorszy od ISzA! ;) I tak to się zaczęło. Piątkowa wyprawa do kina zamieniła się w meldowanie się w każdym odwiedzonym sklepie, odhaczanie zjedzonych frytek w Burger Kingu, a nawet kompulsywne odświeżanie strony z pobliskimi miejscami, by przypadkiem nie umknął mi żaden przystanek tramwajowy. Całe szczęście, że mój Kot jest cierpliwym mężczyzną. Na jego miejscu siłą odkleiłabym telefon z dłoni tej oszalałej kobiety zachowującej się jak azjatycka turystka albo amerykański nastolatek - czytaj: mnie.

Teraz już wiem, gdzie chodzicie po zakupach!

Dodawanie miejsc i eksplorowanie to niewątpliwe zalety foursquare. Dodać możemy właściwie wszystko - nie ruszając się z miejsca - od wydziałowego bufetu, stoiska z obwarzankami i automatu z Tigerem, przez konkretne podjednostki uniwersyteckie, aż po bardziej hermetyczne miejscówki (tu prym wiedzie tajemnicze miejsce spotkań studentów EPI - tak tajemnicze, iż foursquare poinformował mnie o jego istnieniu tylko jeden raz). Opcji zaznaczenia na mapie toalet, w których również moglibyśmy się radośnie meldować, nie znalazłam. Póki co.
Podczas podróżowania po mieście aplikacja niejednokrotnie znalazła miejsca, o których wcześniej nie słyszałam - sprawdza się zatem jako swoisty przewodnik, nawet po pozornie znanej nam okolicy. Dodawanie opinii o konkretnych miejscach to miły dodatek; zawsze dobrze jest wiedzieć, gdzie podają "sernik, który jest mega". Niestety, samo wyszukiwanie miejsc niekiedy szwankuje i zmusza do rozwijania długiej listy pobliskich punktów meldowania się, na co nie zawsze mamy przecież czas i chęć, jeśli traktujemy foursquare jako urozmaicenie, którego użycie zajmie nam kilkanaście sekund. Zasięg wyszukiwanych miejsc również pozostaje dla mnie zagadką - po wizycie w galerii handlowej oddalonej od mojego mieszkania o kilka kilometrów foursquare nadal proponował mi ją jako pobliskie miejsce meldunku, choć ekran kinowy z Cinema City dawno zamieniłam na monitor swojego komputera. A przy komputerach będąc: istnieje możliwość nabijania check-inów bez użycia aplikacji na komórki, kiedy siedzimy wygodnie w fotelu i wspominamy niesamowitą wizytę w Kefirku czy na przystanku tramwajowym Szwedzka. Wtedy nie zostaniemy jednak burmistrzem żadnego z miejsc. Tworzy to też ładną okazję do oszukiwania (nie żeby było ono specjalnie trudne i bez tego).

Największą wadą foursquare, jaką dostrzegam, jest jednak przyczynienie się do zmniejszenia poczucia prywatności. Oczywiście nie mogę narzekać na to, że bezrefleksyjnie połączyłam konta na fs i fb. Konkurowanie ze znajomymi w nabitych check-inach, odznaczanie przystanków podczas nudnych podróży tramwajem czy nabywanie wiedzy o serniku, który jest mega, to miła sprawa. Przy okazji korzystania z aplikacji dowiadujemy się jednak o rzeczach, które niekoniecznie są nam do czegokolwiek potrzebne, dzielimy się także informacjami o sobie. Przykładem niech będzie Pewien Pan - znam jego imię, pierwszą literę nazwiska, wiem, jak mniej-więcej wygląda, w jakich sklepach bywa, a także wnioskuję, że ma dziecko, gdyż często melduje się w przedszkolu i na placu zabaw. Brzmi jak niebezpieczny przestępca? A może zwykły tatuś, którego nudzą huśtawki i przedszkola?
Ważniejsze dla mnie pytanie to: po co mi taka wiedza o tym człowieku?

Być może życie internetowego ekshibicjonisty to znak czasów, mam jednak wrażenie, iż nasze społeczeństwo wciąż potrafi wytrzymać pięć minut bez tweeta, check-inów i telefonu zaciśniętego w dłoni. A przynajmniej mam taką nadzieję. Moja recepta na foursquare - wszystko w umiarze. Zawsze miło jest zgarnąć czterdziestoprocentową zniżkę na sushi, jednak nie za cenę przesadnego wkręcenia się w odświeżanie listy pobliskich miejsc i utraty prywatności.

Pytanie tylko, czy nie jest to recepta mądrej studentki po szkodzie. Może dowiem się, gdy dobiję do 300 punktów za meldunki w tym tygodniu...


PS: W ostatni dzień mojego eksperymentu zostałam burmistrzem automatu z Tigerem. Ocieram łzę i mogę umierać.

wtorek, 28 maja 2013

The winner takes it all

16 października 1923r. w Burbanku, bracia Walt i Roy Disney zakładają małe studio animacyjne pod nazwą „Disney Brothers Cartoon Studio”. W 2008 roku przychody firmy uplasowały ją na pierwszym miejscu wśród wszystkich korporacji „mediowych” świata, wyprzedzając dotychczasowego lidera, TimeWarner Company. Firma jest znana z produktów filmowych, Walt Disney Motion Pictures Group to dziś jedna z największych i najbardziej znanych wytwórni w Hollywood. Disney jest również właścicielem i operatorem sieci transmisji telewizyjnej ABC, sieci telewizji kablowych, takich jak Disney Channel, ESPN i ABC Family, publikacji, merchandisingu, teatru i podziałów, jest właścicielem i ma licencje do 14 parków rozrywki na całym świecie. 30 października 2012 roku korporacja zakupiła wytwórnię Lucasfilm. Walt Disney Company jest również właścicielem największej na świecie firmy komiksowej – Marvel Entertainment.

Tak w skrócie wygląda historia najbogatszej korporacji medialnej świata. Jest to dziecko kapitalizmu w pełnym tego słowa znaczeniu.  Jej zarządzanie jest nienagannie prowadzone. Niemal od początku istnienia firmy widoczne było ciągłe maksymalizacja zysków, rozszerzanie targetu, minimalizowanie ryzyka upadku poprzez monopolizację produktu. W drodze na szczyt Disney najpierw dopadał, a później połykał poszczególne firmy. Jak pantera. Albo wilk. Albo inny bohater filmów spod disneyowskiej bandery. Takiej pirackiej (bo Piraci z Karaibów też należą do Disneya, przypomina Łukaszek).

Jak już wspomniałem, filmy czy animacje to tylko wierzchołek góry lodowej zwanej także piramidą finansową obrazującą przychody firmy. W niższych warstwach znajdują się wspomniane już parki rozrywki, zabawki, elementy wyposażenia domu, gry komputerowe, planszowe, karciane. Podobno planowane jest kupno patentu na grę w chowanego. Teraz już nikt i nic się nie ukryje przed bacznym okiem Myszki Mickey.



Studio jest nie tylko kojarzone z niesamowitymi wynikami finansowymi, ale także z wysoka jakością produktów. Sam Walt Disney zdobył rekordową liczbę 59 nominacji do Oscara. Zdobył również rekordową liczbę 22 statuetek. Po jego śmierci (15 grudnia 1966r.) studio kontynuowało rozpoczętą przez niego misję.

Kryptonim tej akcji to „Entertainment”. 

wtorek, 14 maja 2013

Sprawa złamanej brzozy – z cyklu „wchodzę na pogrzeb, a tam cyrk”


Żyjemy w Polsce. Praktycznie każdy chyba słyszał o Sprawie Smoleńskiej. Przynajmniej raz. W tym tygodniu. Z racji, że Jeż mi doniósł, iż jest to blog medioznawczy, spróbuję spojrzeć na sprawę właśnie z tegoż punktu widzenia.



First thing's first. Aj... :( to polski blog! Ach, ta globalizacja. 
Od początku. Był 10 kwietnia 2010 roku. Godz. 8:41:06 czasu środkowoeuropejskiego (CEST) (10:41:06 czasu moskiewskiego). Samolot rządowy rozbija się w Smoleńsku. W katastrofie zginęło 96 osób, w tym prezydent RP, Lech Kaczyński. Kraj pogrążony w żałobie. Wszyscy się jednoczą. Do czasu pogrzebu panuje atmosfera wzajemnej empatii. Później Polska zaczyna wracać do życia. Politycy wracają do formy, a powstałe wakaty na wysokich stanowiskach kuszą niemal każdego. Wtedy zaczyna się kolejna tragedia.
Polacy wykorzystują to, co zdarzyło się w Smoleńsku, do prywatnych celów. Oskarżają się wzajemnie o to, kto jest winny katastrofy. Poprzez media zaczyna się gra i manipulacje. W jednej telewizji mówi się o zamachu, pokazuje się dowody i żąda sprawiedliwości. W innych telewizjach ukazywane są fakty, które potwierdzają, że był to nieszczęśliwy wypadek. Ludzie zaczynają być podzieleni. Manipulacja pogłębia się. Tragedia, która na początku połączyła naród, teraz dokonała zastraszającego podziału. Antagonizmy, które istniały przed wypadkiem, urosły do niebagatelnych rozmiarów.
Nie było tygodnia, żeby kolejne media nie przedstawiały nowych informacji na temat tego co spowodowało upadek. Brzoza, bomba, mgła, pocisk (Tusk, Kaczyński, Kanapki, Dżin, Awokado było nieświeże). Jednym z pierwszych i chyba najsłynniejszym materiałem, który wzburzył niepokój społeczny, był film na YouTube ze słynnym tekstem „słychać strzały”. Połowa narodu te strzały słyszy (ja też czasem słyszę strzały, ale nie chwale się tym, bo nie mógłbym wtedy dzielić się z Wami, moi mili, moimi inteligentnymi przemyśleniami). Różne materiały, wiadomości i fakty pokazywane są w coraz większych ilościach i o coraz większych różnicach merytorycznych. Jednym słowem ktoś kłamie (a ja mówię jak jest!).
Szczytem tego podziału była premiera dwóch filmów dokumentalnych. Pierwszy pokazywał tragedię jako splot i serię niefortunnych zdarzeń. Drugi niemal ze 100% pewnością „mówił”, że był to zamach.
Ciekawym zjawiskiem było to, jak przebiegało śledztwo. Niemal wszystko było publikowane w mediach. Od czarnych skrzynek, przez rozpis rozmów, po kompletne raporty. Do sieci trafiły nawet makabryczne zdjęcia ofiar. Z katastrofy lotniczej zrobiła się tragedia i upadek człowieka. 

Jaki kraj, takie reminiscencje narodowej tragedii. Stany mają WTC i wojny, my mamy Smoleńsk i cyrk z klaunami w roli polityków. A pamięć ofiar i zmarłych cierpi.


PS: Do ekipy medialnegojeża dołączają Łukasz (jedyny w swoim rodzaju autor powyższego tekstu) i Paweł. Witamy ciepło i kolczaście! [dop. I.Ś.]

niedziela, 5 maja 2013

Jestę cyborgię!, czyli co by tu sobie wszczepić?


Ludzie to śmieszne stworzenia. Od najdawniejszych czasów ozdabiali swoje ciała, przekłuwając, nadpalając i tnąc je na wszelkie możliwe sposoby. Od kilku lat obserwuję swoisty powrót do korzeni – ciężko przejść się korytarzem jakiegokolwiek wydziału Najlepszego Uniwersytetu na Świecie, by nie napotkać na swojej drodze przekłutego nosa czy chociaż słodkiego tatuażyku na nadgarstku. W większości przypadków chodzi tylko o estetykę, niektórzy jednak idą o krok dalej...

Implanty nie są może najpopularniejszym rodzajem modyfikacji ciała i kojarzą się głównie z silikonowym biustem, który mimo wszystko wiąże się z – wątpliwą niekiedy – estetyką. Są jednak i takie, które pełnić mogą inną funkcję, poszerzając niejako możliwości posiadacza. Chcesz zostać superbohaterem? Zastanów się nad implantem magnetycznym:

Implant magnetyczny by Embe [Rock'n'Ink, Kraków].

Niepozorny na pierwszy rzut oka magnesik umiejscowiony pod skórą umożliwia nie tylko przyciąganie lekkich przedmiotów (jak spinacze do papieru czy szpilki). Superbohaterowie-romantycy mogą do implantu przekonać swoje drugie superpołówki. I tak oto, na przykład podczas trzymania się za ręce, odczuwamy dosłowne przyciąganie!

Źródło: news.bme.com

Śmiałkowie, którzy pragną zostać superbohaterami w sypialni, decydują się na jeszcze bardziej wymyślne rozwiązania, przykładowo genital beading – zainteresowanych, tolerancyjnych, ciekawskich i mało wrażliwych odsyłam do mojego kuzyna, Wujka Google. Wszczepianie małych implantów w miejsca intymne poszerza „możliwości” posiadacza i rzekomo gwarantuje niepowtarzalne wrażenia... cóż, co kto lubi. Jeże nie lubią.

Kilka lat temu pojawiła się także chęć na nadanie kolczykom praktycznego charakteru; pomińmy tu rzekomą praktyczność kolczyka w języku czy miejscu intymnym. Tak powstał projekt Pierced Glasses (http://piercedglasses.com/). Nigdy więcej zsuwających się z nosa okularów! Wystarczy tylko przekłucie typu bridge:

Źródło: piercedglasses.com

Możliwości są w zasadzie nieograniczone. Za odpowiednią opłatą, twój dentysta na pewno chętnie zmieni cię w wampira – tymczasowo lub na stałe. Poza wszczepianiem implantów, chętni do przeobrażenia się w istoty „nie z tego świata” decydują się czasem na rozcięcie czy zszycie danej części ciała. Pragniesz zostać elfem? Nic prostszego! Rośnie ilość miejsc, w których wykonuje się ear pointing. Zawsze chciałeś mieć język jak jaszczurka? Rozdwojenie (splitting) to coś dla ciebie – efektowne, i na dodatek można robić językowe sztuczki, nie tylko o charakterze erotycznym! Marzysz o tworze ośmiornicopodobnym w spodniach? I dla ciebie znajdzie się coś ciekawego...

Oczywiście każda modyfikacja niesie ze sobą ryzyko powikłań, jak migracje implantów czy kolczyków, wystąpienie przerośniętej blizny (keloid) czy zakażenia. Zastanówcie się zatem dwa razy, czy warto zostać superbohaterem! 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Show must go on


Hej, szalone dzieciaki! Dzisiaj Wujcio Jeż opowie Wam o dwóch smutnych Panach, będących przy okazji zgrabnymi metaforami swoich mediów.

W styczniowym numerze Przekroju ukazał się wywiad z samozwańczym „królem” polskiego Youtube'a – 29-letnim Maciejem Frączykiem, znanym szerzej jako Niekryty Krytyk. W autoryzowanej rozmowie władca poczucia humoru wczesnej gimbazy opowiadał o swojej pracy i życiu, skupionym na wypuszczaniu do sieci kolejnych filmików ku uciesze rosnącej rzeszy subskrybentów. Nie pada nazwisko ani jednego konkurenta Krytyka, zajmującego się pokrewną twórczością – czy to na polskim, czy zagranicznym Youtubie. Oczywiście, Frączyk wymienia w pewnym momencie swoje „inspiracje” i idoli, jednak pomija tych, których show najbardziej otwarcie plagiatuje, na czele z Dougiem Walkerem, alias „Nostalgia Criticem” – zbieżność pseudonimów raczej nieprzypadkowa. Usilnie stara się nie nawiązywać ani do dawnych "władców", ani aktualnych pretendentów do jego internetowego tronu - i zapewne uniemożliwił to także swojej rozmówczyni, domagając się bezwzględnej autoryzacji wywiadu. Podobnie reaguje, kasując komentarze pod swoimi filmikami, gdzie w ogóle wspomniana jest choćby ekipa Channel Awesome czy inni twórcy, od których zapożycza patenty i żarty do "własnego" programu.  A jednak pojawiają się inne osobowości medialne, do których "Niekryty" zostaje porównany. Są to Kuba Wojewódzki i Szymon Majewski. Showmeni telewizyjni. Przedstawiciele zupełnie innego medium. Szczególnie długo dziennikarka ciągnie wątek Majewskiego, który dopiero co został wyrzucony ze swoim podupadającym programem (i szczególnie nieudaną próbą jego reaktywacji) z ramówki TVN-u i zaczął próbować swych sił na gościnnych równinach Youtube'a.  Frączyk wie, że starszy o 17 lat komik nie jest dla niego żadną konkurencją. Obaj znajdują się w zupełnie innych rejonach. Mimo tego samego medium, ba, mimo wspólnej platformy nadawczej! - to nie są inne ligi. To gracze innych dyscyplin.
Majewski, tworząc wtedy swój "SUPERSAM" nie rozumie jeszcze, jak działać w Internecie. Podobnie jak większość pracowników telewizyjnych -zwłaszcza tych na kierowniczych szczeblach -wydaje mu się, że Youtube to po prostu rodzaj telewizji, tylko bardziej amatorski. Robi więc to samo, co robił w studiach TVN-u, tylko bez budżetu, wielkich gwiazd, rzeszy ludzi do pomocy. Uparcie próbuje stworzyć show taki, jak swoje dawne formaty, z tym samym humorem i podobnymi gagami, jakby nie zdawał sobie sprawy ze zmiany medium. Nie wie jeszcze, że tworząc show internetowy nie odlicza się czasu od ramówki do ramówki, nie bada się oglądalności w kilkutygodniowych czy kilkumiesięcznych okresach. Odkrywa, że każdy widz może skomentować, ocenić, udostępnić, wyśmiać, pochwalić, skazać na zapomnienie OD RAZU. Bez ostrzeżenia, bez kwartalnych prognoz, bez bezpiecznego zamknięcia się po drugiej stronie szklanego ekranu. Majewski został wyrzucony z telewizyjnej twierdzy, gdzie nadal bytują tylko wybrani. Znalazł się na terenie dla niego obcym, otwartym dla każdego. I liczył, że na tym gruncie zachowa wszystkie przywileje, jakie wypracował w telewizji. Stąd porażka i spadająca popularność jego "SUPERSAMU". Odarty z pracowników technicznych, współscenarzystów i przyciągających widzów gości "król" okazał się nagi.

Metafora jest jasna: starszy Majewski, rozpaczliwie broniący swojej, jak mu się wydawało, nadrzędnej pozycji reprezentuje Telewizję - usiłuje mierzyć nowe medium własną miarą i stosować w nim sprawdzone techniki, co kończy się porażką.
Młodszy Frączyk to reprezentant Internetu - w swoim programie reaguje natychmiast, schlebia gustom swoich fanów, czerpie z aktualnych virali i memów - stara się też tworzyć swoje. Jego filmy to nie tylko niepowiązane skecze, ale także reakcje na to, co w danej chwili w polskim Internecie (a raczej - w tych jego rejonach, gdzie udzielają się gimnazjaliści) najbardziej gorące.
Taka ładna metafora Wujciowi wyszła. Teraz można podrzemać w trocinach.

PS. A tak już zupełnie na marginesie, a propos poprzednich rozmyślań - nawet Frączyk po napisaniu swojej książki nie opublikował jej jako e-book, tylko na papierze (co zresztą zaowocowało tytułem "Bestsellera Empiku", nim w ogóle pojawiła się na rynku, a więc, he he, czysto wirtualnie. Ha. Dobry żarcik.). Z kolejną, czekającą na premierę, będzie podobnie. Coś musi być na rzeczy, skoro nawet umiłowane dziecię Internetu skłania się ku papierowemu medium...

wtorek, 9 kwietnia 2013

Jeż w obliczu zmian



Dzisiaj, droga dziatwo, wspólnie z Wujem Jeżem zanurzycie się w świecie nadciągającej wielkimi krokami ery wysoko rozwiniętej technologii, a co za tym idzie – ogromnego postępu cywilizacyjnego.

Genezą rozmyślań, jakie zrodziły się w mojej kolczastej główce, jest między innymi osoba Henry'ego Jenkinsa i – jeśli można to tak nazwać – jego trzy postulaty. Otóż to, według pana Jenkinsa żyjemy obecnie w czasach kultury uczestnictwa, gdzie najważniejszy jest aktywny udział w społeczności. Pojawia się termin zbiorowej inteligencji, zgodnie z którym na ogólną wiedzę danej grupy składają się spostrzeżenia jej poszczególnych uczestników. Wszechobecna jest konwergencja, a więc przenikanie się różnych mediów. To właśnie z nią wiąże się pojęcie czarnej skrzynki, zwanej także ideałem konwergencji, w którym zawarte są wszystkie media. Teoria ta spotyka się jednak z krytyką ze strony Henry'ego Jenkinsa. Uważa on bowiem, że idea owej skrzynki jest pomyłką, ponieważ w swej idealnej formie na świecie powinna istnieć tylko jedna taka skrzyneczka podczas gdy jest ich wiele, a co chwila pojawiają się nowe, np. produkowane masowo komputery, tablety i telefony komórkowe nazywane teraz popularnie smartfonami.

Profesor Jenkins nie zgadza się z jeszcze jedną ważną rzeczą, a mianowicie z tezą proponowaną przez Kevina Warwicka - cybernetyka i wykładowcę University of Reading. Profesor ten, zwany „pierwszym cyborgiem” w oparciu o przeprowadzone eksperymenty twierdzi, że ludzie w przyszłości będą w stanie kontaktować się za pomocą myśli poprzez umieszczone w ich mózgach implanty. Te same urządzenia miałyby również umożliwić „instalację” informacji w ludzkim umyśle, co przywodzi na myśl takie filmy jak chociażby „Matrix” czy oparty na opowiadaniu Williama Gibsona „Johnny Mnemonic”. Z mojego jeżowego punktu widzenia śmiem twierdzić, iż należy rozróżnić w tym miejscu dwa rodzaje wspomnianej instalacji danych w mózgu. Informacje takie mogłyby być zapisane na mikrodysku, za pośrednictwem którego człowiek byłby w stanie korzystać z nich ad-hoc. Przykładowo nastolatek mógłby zapisać sobie tabliczkę mnożenia i, niekoniecznie rozumiejąc jej działanie, czy też będąc pozbawionym dobrych umiejętności matematycznych, korzystać z gotowych wyników jak ze ściągi na kartkówce. Przypomina to po trochu e-booka, tyle że z dostępem nie za pośrednictwem komputera, a mózgu – póki się go nie przeczyta nie ma się pełnej wiedzy. Wizji Gibsona bliższe byłoby jednak założenie, że taki użytkownik nie miałby dostępu do zapisanych na dysku danych – byłby raczej kurierem jak Johnny Mnemonic. Drugim rodzajem instalacji nazwałbym obecny w mózgu implant, pozwalający połączyć umysł z komputerem, a następnie wgrać do znajdującej się w nim karty pamięci jakąś wiedzę, a raczej oprogramowanie na zasadzie podobnej jak ta przedstawiona w filmie „Matrix”, zgodnie z którą umysł rzeczywiście przetwarza i analizuje pobierane w ekspresowym tempie informacje – sądzę, że dałoby to możliwość nie tylko posiadania informacji ale i pełnego jej zrozumienia. Oczywiście to tylko założenie mające na celu pokazać, że człowiek przy odpowiednim sposobie „instalacji” danych w umyśle (jeśli byłoby to kiedyś możliwe) byłby w stanie je magazynować, a przede wszystkim wykorzystywać w trakcie swojego życia.

Wizja, jaką wykreowałem w kilku wcześniejszych zdaniach, niesie ze sobą - rzecz jasna – pewne obawy i konsekwencje. Zwłaszcza w połączeniu z możliwością komunikacji bez słów, swobodnej wymiany myśli czy – o zgrozo! - czytania w nich. Hakerstwo ma swój początek w dziedzinie telekomunikacji, nie zdziwiłbym się więc, gdyby kiedyś z komputerów i sprzętów elektronicznych hakerzy przenieśli się na kradzież danych z ludzkich mózgów. Nasuwa mi się tutaj nawet pytanie, czy koncepcji wkradania się do ludzkich snów (kradzież informacji bądź kreacja idei) pochodzącej z filmu „Incepcja” nie powinniśmy już nazwać nowym rodzajem hakerstwa. Sam profesor Warwick przestrzega, że w przyszłości możemy mieć do czynienia z nowym rodzajem człowieka i ogromnymi zmianami społecznymi. Jeszcze straszniej to wygląda, jeśli weźmie się pod uwagę postulaty Jenkinsa i klasyczne cyberpunkowe motywy. Nie trudno jest bowiem wyobrazić sobie świat, w którym ludzie po przekroczeniu odpowiedniego wieku obowiązkowo mają instalowane w mózgu czipy lub implanty, które okażą się niezbędne do nauki i prawidłowego funkcjonowania w społeczeństwie – podobnie jak internet. Może pojawić się nawet nowa wersja Facebooka i sieci globalnej, z którą ludzie komunikować się będą za pośrednictwem komputera, którym oczywiście będzie ich własny mózg. Stale podłączeni do sieci przez wi-fi staną się narażeni na szpiegostwo i inwigilację. Prywatność przestanie mieć znaczenie, a ludzie przyzwyczajeni do nowego trybu życia nie będą świadomi zagrożeń jakie on ze sobą niesie.

Jednakże biorąc pod uwagę wszelakie czynniki, których łaskawie tutaj nie wymienię, pokuszę się o stwierdzenie, że ludziom osiągnięcie tak ogromnego postępu zarówno technologicznego, jak i cywilizacyjnego (jeśli rzeczywiście można nazwać to postępem, zwłaszcza z punktu widzenia człowieczeństwa) zajmie jeszcze długie lata. Podczas gdy my, jeże, już od dawna latamy rakietą na Marsa i na Snickersa.


PS. Jeż się dzisiaj niechybnie rozpisał, więc ten kto miłosiernie dotrwał do końca otrzymuje mentalny, ebonowy naszyjnik, +2 do zajedwabistości.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Pogaduszki Wujcia Jeża


Hej, dzieciaki! Dzisiaj Wujcio Jeż pobiega sobie w kołowrotku i opowie Wam o sprawie, nad którą się ostatnio zastanawiał.

Na Warszawskich Spotkaniach Komiksowych 2007 odbyła się premiera nowego magazynu. Kolektyw na pierwszy rzut oka nie różnił się od innych mniej lub bardziej zinowych produkcji, dostępnych w tamtym czasie na rynku. Prezentował twórczość grupy autorów, w większości amatorską, przede wszystkim krótkie formy humorystyczne. Jedynym, co wyróżniało go spośród dziesiątków innych antologii, efemerycznych pism i magazynów był fakt, że tworzyli go wyłącznie ludzie, do tej pory publikujący swoje komiksy wyłącznie w Internecie. W złotych czasach polskiego webkomiksu autorzy tych najbardziej poczytnych, wspólnie realizujący projekt Bitew Komiksowych i zaludniający czołówkę na www.komiks.toplista.pl postanowili złożyć się na wydrukowanie swojej premierowej twórczości na papierze. W nakładzie 200 egzemplarzy. Mimo tego, że codziennie ich strony odwiedzało co najmniej kilka tysięcy internautów.  Kolektyw, jako kwartalnik, dobił do 10 numeru po kilku latach i zawiesił działalność. Przeszedł w tym czasie ogromne zmiany, dopuścił na swoje łamy debiutantów – także tych, którzy nie tworzyli nigdy webkomiksu. Zaledwie garstka autorów z 2007 roku dzisiaj wciąż posiada regularnie aktualizowane strony ze swoimi komiksami. Większość zadowala się tworzeniem bezpośrednio na papier, licząc się z wciąż mikroskopijnymi nakładami magazynów i o wiele mniejszą ich dostępnością.

Inna historia.
Tomasz Kleszcz, autor serii Kamień przeznaczenia, z założenia tworzy dla masowego odbiorcy. Sensacyjne, pełne zwrotów akcji historie o pięknych kobietach i twardych mężczyznach, zakończone dramatycznym cliffhangerem. Odcinki takich opowieści powinny ukazywać się regularnie. Jednak Kleszcz, chociaż rysuje najszybciej jak potrafi, publikuje kolejne części historii w pojawiających się raz – dwa razy na rok zeszytach. Czarno – białych, by zmniejszyć koszty druku. Mimo tego, że tworzy oryginalnie w kolorze. Do zeszytów dołączane są płyty z kolorowymi wersjami stron. Tomasz mógłby zaoszczędzić sobie trudu, finansowego ryzyka i pracy związanej z przygotowywaniem materiału do druku. A przede wszystkim, mógłby przekazać w ręce czytelnika komiks w jego właściwej formie jako produkt właściwy, a nie dodatek na CD-Romie, prezentując wersję w szpecących szarościach. No i publikować regularnie, np. strona co tydzień. Nie wspominając o znacznie większej liczbie czytelników, jaką dawałby Internet. Zamiast tego Tomasz usilnie od kilku lat ciągnie serię w wydaniach papierowych.

Przykłady można mnożyć. Faktem jednak jest, że twórcy – nie tylko komiksowi, oczywiście – uparcie starają się – nawet, jeśli Internet jest ich naturalnym miejscem publikacji i zapewnia target, ułatwioną dystrybucję i zarobki bez finansowego ryzyka – realizować projekty wciąż za pomocą innych, starszych mediów. Wydawać książki, płyty i magazyny w fizycznej formie, przenosić treści z sieci na „tradycyjne” nośniki. Z czego to wynika? Z nostalgii? Z prestiżu, jaki wciąż posiada książka papierowa, a którego wciąż nie ma e-book? Felieton wydrukowany w gazecie znaczy więcej, niż wpis na blogu. Krążek w sklepie muzycznym więcej, niż duża ilość pobrań utworu. Nawet jeśli zysk jest porównywalny. A my, odbiorcy? Mimo wyższej ceny, i tak wciąż chcemy mieć coś w fizycznej formie. Dlaczego? Może powiecie to Wujciowi Jeżowi? Chodzi o komfort trzymania książki w dłoni? Zapach farby drukarskiej, bijący z gazety? Rosnący stosik kompaktów przy wieży, zamiast marnego, malutkiego pendrive'a?

Oczywiście wiadomo, że świat tak szybko nie przestawi się wyłącznie na nośniki wirtualne (zbyt wiele segmentów gospodarki zostałoby w ten sposób zachwianych), jednak i tak „nowa era informacji” wydaje się jednak bardzo zachowawcza w swoim przywiązaniu do tradycyjnego nośnika. 

środa, 27 marca 2013

Jesh i Lev


Pan dzisiaj znowu zaglądał, co kartkuję przy śniadaniu.
- Czytasz coś o zwierzętach?
- To jest Lev, a nie "lew" - odfuknąłem. - Manovich w dodatku.
- O - odparł z właściwą sobie bystrością. - A o czym?
- O nowych mediach - wymamrotałem i zagrzebałem się w trociny. Liczyłem, że i tym razem magiczne zaklęcie zniechęci go do dalszej rozmowy.
Nie zniechęciło.
- A jakie to są "nowe" media?
Nie było rady.
- Nowe media to te, które cechuje modularność, automatyzacja, wariacyjność i transkodowanie.
Tę minę chciałbym pewnego dnia oprawić w ramki i powiesić na ścianie klatki. Ta sama za każdym razem, gdy schodzimy na te tematy .
- No dobrze, po kolei: Modularność. To jak w Internecie: mamy zbiór różnych stron, składających się z różnych elementów – tekstu, obrazków, animacji. Z kolei każdy z tych elementów można podzielić na, jak mówi Manovich, „atomy Nowych Mediów”, czyli piksele. Pamiętasz komiksy sprzed 2000, drukowane na tym koszmarnym papierze? Dokładnie widać było każdą kropeczkę koloru. Jak na obrazach Lichtensteina. Gdybyś zabrał jedną, dwie albo trzy, powstaje biała plama na papierze. Aby zmienić jakiś kolor, jedyną możliwością byłoby ponowne wydrukowanie całego komiksu w nowych barwach, a wcześniej, przed latami 80., autor musiałby przerysować całą stronę jeszcze raz i od nowa pokolorować przed oddaniem do drukarni, bo wydawcy się nie spodobał kolor oczu jednej postaci. Teraz nie ma z tym żadnego problemu – mimo tego, że każdy element jest na już istniejącej stronie internetowej, można go dowolnie zmienić, jeszcze raz obrobić, usunąć, dodać coś nowego i to w każdej chwili – modularność polega na tym, że jeden obiekt nie wpływa na właściwości ani innego elementu, ani całego ich układu. Dlatego możesz teraz wrzucić kolejne moje zdjęcie na bloga bez konieczności zakładania nowego. Może to z monoklem, świetnie wyszedłem.
Zaczekałem, aż przyswoi te dane.
 - Dalej, automatyzacja. Kiedyś, przez całe lata, jeże miały utrudniony dostęp do mediów, co dopiero mówić o możliwości ich tworzenia. Jak już się któryś pojawił w telewizji czy prasie, to było święto – toasty, odczyty, wizyty w zakładach pracy. Dzisiaj, za pomocą dostępnych dla każdego użytkownika narzędzi, prawie wszyscy mamy już swoje strony, blogi czy profile na facebooku. Dzięki automatyzacji nie muszę wiedzieć, na czym polega programowanie, bo ktoś już zrobił za mnie szablon i opracował gotowe rozwiązania, które teraz mogę wykorzystać. To się łączy równocześnie z wariacyjnością – mogę wrzucić na swojego bloga tyle elementów, ile chcę, usuwać je, kiedy chcę, przetwarzać, kiedy chcę, robić z nimi wszystko, na co tylko mi przyjdzie ochota. Oczywiście, wariacyjność jest możliwa dzięki modularności.
 - Cały czas mówisz w kontekście komputera i Internetu.
 - Tak. Manovich stosuje podział mediów na warstwę kulturową (czyli informację do przekazania) i komputerową, umożliwiającą przetwarzanie tej informacji. Ponieważ wszystko może zostać przerobione przez komputer, wszystko jest od niego zależne. Równocześnie sam przekaz coraz bardziej ewoluuje za sprawą rozwoju technologii. Pamiętasz scenę z WALL.E, gdzie dwóch facetów rozmawia ze sobą w sieci, chociaż są tuż obok i wystarczyłoby odwrócić głowę? To ponura prognoza tego procesu. Coraz trudniej będzie stopniowo oddzielić obie te warstwy.
- Kultura staje się komputerowa.
- Ładnie powiedziane. Możesz dosypać mi karmy w nagrodę.

A zdjęcia z monoklem oczywiście nie wrzucił.

poniedziałek, 25 marca 2013

Hot Hot Hot!!!


Samiczka odwróciła się od miseczki z wodą, spoglądając zalotnie w moją stronę. Zawiązałem szlafrok.
- Medialny?
- Hmm? – zwróciłem się do niej niechętnie, uświadamiając sobie, że nie pamiętam jej imienia.
- A jakbyś miał powiedzieć mi jednym zdaniem, jaka jestem, to co byś powiedział?
- Że jesteś gorąca jak media – odparłem automatycznie. Ileż razy odpowiadałem na podobne pytania?


Strzeżcie się takiego wyrazu kobiecego pyszczka.


- Jak... media? – zatrzepotała rzęsami, zaciekawiona porównaniem.
- Jak media.
- Opowiedz mi o mediach.
Zakląłem pod nosem.
- Kojarzysz nazwisko McLuhan? – zapytałem, nie żywiąc większych nadziei na twierdzącą odpowiedź.
- To jakiś kolega McQueena? Tego od butów z teledysku do Bad Romance?
- Może i kolega, ale od mediów.
- Aha.
- Widzisz, Marshall McLuhan to mój idol. Totalny wizjoner. Modyfikator medioznawczego światopoglądu, metafizyk mediów. Arcykapłan... – przerwałem, widząc jej zdezorientowaną minę. – Łebski gość! – spróbowałem rozpaczliwie. Pokiwała głową ze zrozumieniem. – Tak. A więc McLuhan twierdził na przykład, że wszystkie media są przedłużeniem zmysłów człowieka.
- Człowieka! – zakrzyknęła Samiczka.
- I jeża, rzecz jasna. Chociaż McLuhan nie był jeżem, a jedynie bardzo mądrym człowiekiem. Media zmieniają nas i nasze środowisko, stworzyły nowy świat, który szybko nauczyliśmy się traktować jako normalny. Ale my dostrzegamy ten świat dopiero wtedy, gdy uświadomimy sobie, jak wyglądał wcześniej. To dlatego, że nasze zmysły zostały drastycznie poszerzone, na przykład zmysł dotyku przez telewizję, co ciekawe, i...
- Jak w Jestem Bogiem, tym filmie z kolesiem z Kac Vegas? – aż przebierała łapkami.
- Nie do końca... Bardziej chodziło mi o to, że tak jak wynalezienie koła stało się przedłużeniem ludzkiej stopy, czego wynikiem były zmiany społeczne, psychologiczne i nawet, a może zwłaszcza, fizjologiczne, związane z układem nerwowym, podobnie powszechne korzystanie z radia, telewizora czy komputera rozszerzyło praktycznie wszystkie nasze zmysły, choć paradoksalnie zdetronizowało wzrok jako główny z nich. To zmieniło cały świat, wyrwało nas z galaktyki Gutenberga i przeniosło w całkiem nowe rejony poznania... – poczułem się skonfundowany, widząc przekrzywioną głowę Samiczki. Zerknąłem do miseczki z kocią karmą. – A może opowiem ci o czymś prostym, łatwiejszym do przełknięcia? Na przykład o tym, że McLuhan głosił wyższość medium jako przekazu nad samą jego treścią pojmowaną także jako przekaz. Ciekawe, prawda? Według niego samo medium jest już informacją, a treścią każdego środka przekazu jest inny środek przekazu. Na przykład kiedy czytasz Jeża Codziennego, to pismo jest treścią druku, a treścią pisma jest mowa. Potem jest niewerbalny proces myślowy, jaki powstaje w twojej ślicznej głowie.
- Ojej.
- Tak, ojej – westchnąłem. – Przykładem czystej informacji jest światło, podobnie prąd sam w sobie także jest medium. Dasz wiarę?
- I do tego media mogą być gorące i zimne? – zapytała nagle z niedowierzaniem.
- Tak. Zimne media, jak na przykład telewizja, wymagają od odbiorcy pewnego uzupełnienia informacji we własnym zakresie, dopowiadania sobie czegoś. Zatem odbiorca musi aktywnie uczestniczyć w percypowaniu takiego medium.
- A te... no wiesz... gorące media?
- To moje ulubione – uśmiechnąłem się pod wąsem. – Wysoce wyraziste, nasycające nas dużą ilością danych i nacechowane... niskim uczestnictwem odbiorcy.

Chyba jednak zasłużyłem na tego liścia w pyszczek.



poniedziałek, 11 marca 2013

Pierwszy i ostatni taki post.

W imieniu swoim i Medialnego Jeża witamy na naszym blogu.

Post, który czytacie, jest jedyny w swoim rodzaju - redagowały go bowiem nie tylko ludzkie rączki, ale i głowa. Kolejne notki będą tylko i wyłącznie przelaniem myśli Medialnego Jeża na wirtualny papier; my bowiem pełnić będziemy jedynie rolę skrybów. Powód jest prosty: łapki Jeża są za krótkie, by sprawnie posługiwać się klawiaturą... a my wcale nie znamy się na mediach. Tym niemniej życzymy miłej lektury!


Pozdrawiamy,
Iga, Karol i Rafał