Dzisiaj Jeż jest nastroszony, więc
uwaga, będzie dużo fuczenia!
Andrew Keen, jeden z dawnych
orędowników nowych technologii w 2007 wydał książkę pod chwytliwym tytułem
Kult amatora. Jak Internet niszczy kulturę. Przedstawia w niej swój pogląd
na temat tego, jak Web 2.0, tworzona przez dowolnego użytkownika, podkopuje
fundamenty gmachu kultury profesjonalnej, tworzonej przez wieki. W świecie, gdy
każdy może tworzyć, „tradycyjne” media są zagrożone, a z Internetu wylewa się
tsunami bylejakości i prowizorki.
No cóż.
Keen określa Web 2.0 jako utopijny
ruch, zrównując ją z komunizmem według myśli Marksa. A jak przystało na
praworządnego amerykańskiego naukowca, wszystko, co choćby kojarzyć się ma z
ideologią komunistyczną, musi dlań być owocem piekła i dziełem ciemności. W
swoim wywodzie używa Marksa jako efektownego myślowego wytrychu dla odbiorcy ze
Stanów Zjednoczonych, pamiętającego Zimną Wojnę. Nie idzie za tym żadna głębsza
refleksja czy choćby znak, że Keen w ogóle trzymał w ręku Kapitał. Marks
jest przywołany właściwie wyłącznie jako efektowny straszak, zwiastun narodzin
wrogiego systemu, przydający całemu podniesionemu przez badacza problemowi
złowieszczego charakteru. Gdyby pisał książki dla jeży, pewnie straszyłby w
nich ideologią borsuków. Nienawidzimy borsuków.
Autor zatem, jako dobry
kapitalista, ubolewa nad losem umęczonego przez Internet Hollywood czy wydawców
płytowych, których najsilniej uderza spowodowany dostępnością muzyki w
Internecie kryzys. Niemal wstydzę się, że właśnie okradam wydawnictwo, czytając
tę książkę na ekranie nienawistnego komputera, pobrawszy ją wcześniej
absolutnie za darmo z portalu z gryzoniem w nazwie. Jednym z tych, które na
zatracenie niewinnego Wielkiego Kapitału stworzyła Sieć 2.0.
Keen zdaje się absolutnie nie zdawać
sobie sprawy (albo to ignorować) z kryzysów ponowoczesności, jakie miały
miejsce w czasie jego życia. Nie oglądając się choćby na teorię dekonstrukcji
Jacquesa Derridy czy prace Focaulta wciąż głosi prymat OBIEKTYWNEJ PRAWDY,
który przecież nie mógł się zestarzeć (czy, niech Jeżowa łapka broni,
zdezaktualizować) od śmierci Kartezjusza, prawda? PRAWDA? Straszy, iż blogi i
strony amatorów mogą stać się nośnikiem korporacyjnej propagandy i oszustwa.
Nie to, co poważne koncerny medialne. Nawet te finansowane przez korporacje. W
internecie dochodzi także do innych ekscesów, jak na przykład mrożące krew w
żyłach naginanie prawdy o polityce, które przecież nie do pomyślenia byłoby w
tradycyjnej gazecie czy telewizji!
Podobnie rozbrajające jest uparte
opowiadanie badacza o mitycznym ZŁOTYM WIEKU KULTURY, który kiedyś, w odległej,
niedookreślonej przeszłości trwał na Ziemi. Przyjmując postawę zrzędliwego
staruszka, który ze skwaszoną miną konstatuje, że „kiedyś było lepiej”, autor
snuje bajędy o rzekomej erze szczęśliwości, gdy kulturę tworzyli jedynie wielcy
artyści. Co jest oczywiście niezaprzeczalną prawdą, podobnie jak to, że wieża
Eiffla jest z piernika, a w Moulin Rouge na odchodne robią ci śniadanie na
koszt firmy.
Keen ubolewa, że człowiekiem roku
2006 Time ogłosił przeciętnych internautów. „Kto był człowiekiem roku 2006 magazynu
"Time"? czy był to George W. Bush, Steve Jobs lub Bill Gates i Warren
Buffet, którzy razem przeznaczyli siedemdziesiąt miliardów dolarów swoich
fortun na poprawienie życia na ziemi?” (str. 46). Zwłaszcza obecność Busha jako światła
współczesnego świata, poprawiającego byt ludzkości brzmi znakomicie. Niemal
czuć na twarzy łopot gwiaździstej flagi!
Podsumowując: Keen nie ma pojęcia, o czym pisze.
Zaśmieca papier swoimi bzdurnymi komunałami, pustą retoryką i czczym
bajdurzeniem. Podpisując się jako „intelektualista”, w rzeczywistości sam staje
się tym koszmarem, przed którym tak bardzo chce „uratować” ludzkość – to
naginający rzeczywistość do własnych celów manipulant, nie mający ze
„specjalistą” nic wspólnego. Jego rozwlekłe dywagacje nie mają żadnej wartości
naukowej, a w skróconej formie nie nadawały by się nawet na artykuł prasowy,
choćby do jego umiłowanego New York Timesa. Keen uzurpuje sobie prawo do
wydawania sądów i wskazywania abstrakcyjnych rozwiązań zupełnie ignorując
metody, jakie Internet sam przez lata wypracował do oddzielania ziaren od plew
– owszem, wciąż niedoskonałe, ale zmierzające do autentycznej demokratyzacji.
Natomiast szanowny autor chętnie widziałby się w kategorii „myśliciela” z wieku
XVIII, który użycza ciemnemu, niewykształconemu motłochowi drobnego promyczka
swej mądrości. Ramię w ramię z Wielkim Kapitałem, oczywiście. Niech żyje
Amerykański Styl Życia – tylko dla zwycięzców, rzecz jasna. Niestety, nagle nienawistny
motłoch znalazł się niebezpiecznie blisko. Co gorsza, nie szanuje nawet tego,że
na okładce napisali o autorze, że jest „intelektualistą”! Motłoch myśli!
Motłoch mówi! O zgrozo, Motłoch potrafi sam wybierać, co uważa za dobre!
„(...)skąd mamy wiedzieć, w co i komu wierzyć?” - pyta dramatycznie Keen na
stronie 40. Odpowiedź na to pytanie jest trudna, ale co do jednego mam pewność
– na pewno nie jemu.
Być może w jego paranoicznej obawie rzeczywiście
można odnaleźć realny problem, jednak skutecznie odrzuca mnie od jego tez to,
jak łatwo usuwa z dyskursu niemal 150 lat rozwoju myśli humanistycznej, jak
kłamie i nagina (rzekomo zawsze obiektywne) fakty dla obrony swych wydumanych
teorii, wreszcie – jak bardzo obawia się tego, co sam stworzył. Niczym Frankestein
próbuje porwać się z dwoma rewolwerami na swoje Monstrum. Jest jednak za późno.
Ono urosło, przekształciło się. I dawno zostawiło swego małego, mizernego
twórcę w tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz