poniedziałek, 3 czerwca 2013

Check-in, czyli jak zostałam burmistrzem

W zeszły wtorek Jeż przywołał mnie do siebie i zrobił bardzo groźną minę.
- Iga, na blogu nie ma recenzji. Zarejestrujesz się więc na pewnej stronie, ściągniesz na komórkę stosowną aplikację i podporządkujesz całe swoje życie meldowaniu się w miejscach, które odwiedzisz. A potem napiszesz notkę... - chyba zauważył moją niepewną minę. - Wiesz, jak stoisz z nieobecnościami!
Nie miałam wyboru. Zapytałam tylko, jak nazywa się ta mroczna strona.
Foursquare.
To słowo miało mnie prześladować przez kolejny tydzień.

Sympatycznie wyglądająca strona w odcieniach błękitu powitała mnie opcją powiązania swojego konta z facebookiem. Niech będzie. Po założeniu konta i ustawieniu stosownego avatara rozpoczęłam eksplorowanie pobliskich miejsc. Zachwycona "placem zabaw przy Zachodniej", który okazał się nie być moim mieszkaniem, ściągnęłam aplikację na telefon i - ku wątpliwej uciesze znajomych - rozpoczęłam swoją małą przygodę z meldowaniem się.
Na tym to właściwie polega. Chodzimy, jeździmy, jemy, siedzimy, kupujemy, nudzimy się na zajęciach - a przy okazji meldujemy się w stosownych miejscach. Na wytrwałych czekają odznaki (np. za dużą ilość check-inów w kilka godzin czy odwiedzenie konkretnej ilości miejsc), a nawet opcja zostania "burmistrzem" danego miejsca. Są też bardziej przyziemne korzyści - w Krakowie znajdziemy już pewną ilość miejsc, w których check-in może stać się przepustką do zniżek na nocleg czy sushi, a nawet dostania czegoś za darmo (piwo, kawa, manicure - dla każdego coś miłego, a już na pewno dla próżnych studentek!).
W środę zaliczyłam check-in na wydziale, w instytucie, przy automacie z Tigerem (którego istnienie jako punktu do meldowania się do tej pory uważam za przezabawne), przy Orlenie, na przystanku Norymberska, na słynnym placu zabaw (nie mogłam się oprzeć...) i w Kauflandzie. Ponadto podczas wieczornych zajęć uznałam za stosowne dodanie Instytutu Psychologii Stosowanej do wesołej mapy miejsc - w końcu IPS nie może być pod każdym względem gorszy od ISzA! ;) I tak to się zaczęło. Piątkowa wyprawa do kina zamieniła się w meldowanie się w każdym odwiedzonym sklepie, odhaczanie zjedzonych frytek w Burger Kingu, a nawet kompulsywne odświeżanie strony z pobliskimi miejscami, by przypadkiem nie umknął mi żaden przystanek tramwajowy. Całe szczęście, że mój Kot jest cierpliwym mężczyzną. Na jego miejscu siłą odkleiłabym telefon z dłoni tej oszalałej kobiety zachowującej się jak azjatycka turystka albo amerykański nastolatek - czytaj: mnie.

Teraz już wiem, gdzie chodzicie po zakupach!

Dodawanie miejsc i eksplorowanie to niewątpliwe zalety foursquare. Dodać możemy właściwie wszystko - nie ruszając się z miejsca - od wydziałowego bufetu, stoiska z obwarzankami i automatu z Tigerem, przez konkretne podjednostki uniwersyteckie, aż po bardziej hermetyczne miejscówki (tu prym wiedzie tajemnicze miejsce spotkań studentów EPI - tak tajemnicze, iż foursquare poinformował mnie o jego istnieniu tylko jeden raz). Opcji zaznaczenia na mapie toalet, w których również moglibyśmy się radośnie meldować, nie znalazłam. Póki co.
Podczas podróżowania po mieście aplikacja niejednokrotnie znalazła miejsca, o których wcześniej nie słyszałam - sprawdza się zatem jako swoisty przewodnik, nawet po pozornie znanej nam okolicy. Dodawanie opinii o konkretnych miejscach to miły dodatek; zawsze dobrze jest wiedzieć, gdzie podają "sernik, który jest mega". Niestety, samo wyszukiwanie miejsc niekiedy szwankuje i zmusza do rozwijania długiej listy pobliskich punktów meldowania się, na co nie zawsze mamy przecież czas i chęć, jeśli traktujemy foursquare jako urozmaicenie, którego użycie zajmie nam kilkanaście sekund. Zasięg wyszukiwanych miejsc również pozostaje dla mnie zagadką - po wizycie w galerii handlowej oddalonej od mojego mieszkania o kilka kilometrów foursquare nadal proponował mi ją jako pobliskie miejsce meldunku, choć ekran kinowy z Cinema City dawno zamieniłam na monitor swojego komputera. A przy komputerach będąc: istnieje możliwość nabijania check-inów bez użycia aplikacji na komórki, kiedy siedzimy wygodnie w fotelu i wspominamy niesamowitą wizytę w Kefirku czy na przystanku tramwajowym Szwedzka. Wtedy nie zostaniemy jednak burmistrzem żadnego z miejsc. Tworzy to też ładną okazję do oszukiwania (nie żeby było ono specjalnie trudne i bez tego).

Największą wadą foursquare, jaką dostrzegam, jest jednak przyczynienie się do zmniejszenia poczucia prywatności. Oczywiście nie mogę narzekać na to, że bezrefleksyjnie połączyłam konta na fs i fb. Konkurowanie ze znajomymi w nabitych check-inach, odznaczanie przystanków podczas nudnych podróży tramwajem czy nabywanie wiedzy o serniku, który jest mega, to miła sprawa. Przy okazji korzystania z aplikacji dowiadujemy się jednak o rzeczach, które niekoniecznie są nam do czegokolwiek potrzebne, dzielimy się także informacjami o sobie. Przykładem niech będzie Pewien Pan - znam jego imię, pierwszą literę nazwiska, wiem, jak mniej-więcej wygląda, w jakich sklepach bywa, a także wnioskuję, że ma dziecko, gdyż często melduje się w przedszkolu i na placu zabaw. Brzmi jak niebezpieczny przestępca? A może zwykły tatuś, którego nudzą huśtawki i przedszkola?
Ważniejsze dla mnie pytanie to: po co mi taka wiedza o tym człowieku?

Być może życie internetowego ekshibicjonisty to znak czasów, mam jednak wrażenie, iż nasze społeczeństwo wciąż potrafi wytrzymać pięć minut bez tweeta, check-inów i telefonu zaciśniętego w dłoni. A przynajmniej mam taką nadzieję. Moja recepta na foursquare - wszystko w umiarze. Zawsze miło jest zgarnąć czterdziestoprocentową zniżkę na sushi, jednak nie za cenę przesadnego wkręcenia się w odświeżanie listy pobliskich miejsc i utraty prywatności.

Pytanie tylko, czy nie jest to recepta mądrej studentki po szkodzie. Może dowiem się, gdy dobiję do 300 punktów za meldunki w tym tygodniu...


PS: W ostatni dzień mojego eksperymentu zostałam burmistrzem automatu z Tigerem. Ocieram łzę i mogę umierać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz